Listopadowe denko

08:00

Listopadowe denko

Jutro już ostatni dzień listopada, czas więc na podsumowanie zużyć z całego miesiąca.

Zdjęcie zbiorcze:


Dla ułatwienia podzieliłam zużyte produkty na dwie kategorie:

Twarz:


1. Woda termalna Uriage - już od dłuższego czasu zastępuje mi tonik. Lubię ją za to, że nie trzeba jej osuszać. Ma fajny atomizer, który daje efekt delikatnej mgiełki.

2. L'Oreal Ideal Soft - oczyszczający płyn micelarny do skóry suchej i wrażliwej. Ze względu na niską cenę, łatwą dostępność i przyzwoity skład zastępował mi ostatnio moją ukochaną Biodermę. Moje zdanie na temat tego produktu możecie poznać TUTAJ.

3. Biodrema Sebium Masque - bardzo fajna gotowa maseczka przeznaczona do cery tłustej i mieszanej. stosowana regularnie ogranicza pojawianie się niespodzianek. Więcej pisałam o niej TUTAJ.

4. Bioderma Photoderm Max Fluide SPF 50+ - zapewnia wysoką ochronę przed promieniowaniem UVA i UVB, a jednocześnie jest bezpieczny dla skóry tłustej nie zapychając jej i nie pogarszając jej stanu. Więcej pisałam o nim TUTAJ.

5. Aurigia Flavo-C - regenerujące serum przeciwzmarszczkowe z witaminą C. Regularnie stosowane poprawia koloryt skóry, rozjaśnia przebarwienia, wygładza drobne zmarszczki. Pełną recenzję możecie przeczytać TUTAJ.

6. Bioderma Matricium - skoncentrowany preparat medyczny w postaci ampułek zawierających składniki aktywne występujące naturalnie w skórze. Działa regenerująco i odmładzająco. Pełna recenzja pojawi się niebawem.

7. EOS Lip Balm (Truskawkowy Sorbet i Marakuja) - organiczny balsam do ust w oryginalnym opakowaniu w kształcie jajeczka. Bardzo fajny produkt o przeznaczeniu prewencyjnym (z już zniszczonymi ustami sobie nie poradzi). Więcej możecie przeczytać o nim TUTAJ.

8. Max Factor False Lash Effect - od lat ulubiona maskara do rzęs, w ogóle nie ciągnie mnie by szukać nowej. Ładnie podkreśla i rozdziela rzęsy, nie kruszy się i nie osypuje. Efekt na rzęsach możecie zobaczyć TUTAJ.


Ciało:

9. Masła do ciała The Body Shop (Truskawka i Orzech Brazylijski) - produkt już niemal legendarny i kultowy. Muszę przyznać, że dałam się ponieść jego fenomenowi. Zapachy i działanie naprawdę rewelacyjne. Najchętniej przetestowałabym wszystkie;) Recenzje dwóch zdenkowanych egzemplarzy znajdziecie TUTAJ i TUTAJ.

10. Hipp Szampon Pielęgnacyjny z ekologicznym wyciągiem z migdałów - jest delikatny, dobrze myje włosy nie wysuszając ich i nie podrażniając skóry głowy. W dodatku jest łatwo dostępny i niedrogi. Nie oczekuję od szamponu niczego więcej. Bardzo dobrze sprawdza się również do mycia pędzli.

11. Zmywacz do paznokci Inglot - nie zawiera acetonu, bardzo dobrze zmywa nawet ciemne emalie i pielęgnuje paznokcie delikatnie je nawilżając i natłuszczając. Więcej pisałam o nim TUTAJ.

12. Brzoskwiniowy balsam do ciała The Body Shop - mała próbka, którą otrzymałam do zakupów. Służyła mi przez kilka dni jako krem do rąk. Zapach nieco sztuczny, mi osobiście bardziej kojarzył się z jedną z gum do żucia z dzieciństwa (Turbo?) niż z brzoskwinią. Bardzo słabo nawilżał. Za to bardzo podoba mi się to małe plastikowe pudełeczko, na pewno je wykorzystam:)

A co Wam udało się zdenkować w tym miesiącu?


Otulający Balsam do Rąk Pat&Rub

12:24

Otulający Balsam do Rąk Pat&Rub

O produktach marki Pat&Rub słyszałam już wiele dobrego i od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem ich przetestowania. Kiedy więc w komentarzu pod TYM postem Marti poleciła mi ich krem do rąk z edycji limitowanej postanowiłam, że muszę go wypróbować nim zniknie.

Pat&Rub 
Otulający Balsam do Rąk



 Opis producenta:
Balsam do Rąk zapewnia odżywczą pielęgnację i ochronę dla zmęczonej i suchej skóry dłoni.
Słodki relaks w domowym SPA.
Naturalne składniki użyte do skomponowania balsamu odżywiają, nawilżają, zmiękczają, rozjaśniają, koją i uelastyczniają skórę dłoni. Zapewniają ochronę przed czynnikami zewnętrznymi. Lekka, aksamitna formuła sprawia, że balsam świetnie się wchłania.
Słodki, otulający ekoaromat relaksuje zmysły i rozleniwia.

Kompozycja:
olej kokosowy* - nawilża, wygładza, łagodzi
masło awokado* – natłuszcza i regeneruje i chroni
ekstrakt z cytryny* – rozjaśnia i odkaża skórę
masło z oliwek* – wygładza i koi
kwas hialuronowy* – nawilża i chroni
naturalna witamina E* – wygładza, ujędrnia, natłuszcza i nawilża
inne roślinne substancje natłuszczające i nawilżające*

*surowce naturalne i z certyfikatem ekologicznym

Skład:
Aqua, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Caprylic/Capric Triglyceride, Decyl Cocoate, Glycerin, Citrus Limon (Lemon) Fruit Extract, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Hydrogenated Olive Oil, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Hydrogenated Vegetable Oil, Vaccinium Macrocarpon (Cranberry) Fruit Extract, Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Stearic Acid, Cetearyl Glucoside, Parfum, Dehydroacetic Acid, Benzyl Alcohol, Sodium Hyaluronate, Sodium Phytate, Tocopherol (mixed), Beta-Sitosterol, Squalene, Citral, D-Limonene, Linalool

 Cena:
ok.45 zł/100 ml

Moja opinia:
Balsam zamknięty jest w plastikowym opakowaniu ozdobionym prostą etykietą w kolorze musztardy. Wygodna i higieniczna pompka typu air-less działa bez zarzutu. Nic się nie zacina, nie wylewa. Możemy sobie precyzyjnie dozować potrzebną ilość produktu. Jedyne do czego można się przyczepić w kwestii opakowania to brak możliwości kontrolowania stopnia zużycia balsamu oraz spore rozmiary, które sprawiają, że krem lepiej się sprawdza do użytku domowego niż do noszenia w torebce.


Dzięki lekkiej konsystencji, krem bardzo szybko się wchłania. Nie pozostawia na dłoniach uczucia tłustości, czy lepkości. Zapewnia odpowiednią dawkę nawilżenia i odżywienia, pozostawiając po sobie uczucie komfortu. Po dłuższym czasie regularnego stosowania można zauważyć poprawę w wyglądzie dłoni. Skóra staje się bardziej miękka, gładka i lepiej napięta. Poprawia się również jej koloryt.


To co mnie rozczarowało w tym produkcie, to zdecydowanie jego zapach. Co prawda jest on bardzo ładny i naturalny, ale nie tego się spodziewałam. Liczyłam na ciepły, słodki i właśnie otulający zapach mojego ukochanego karmelu i wanilii, delikatnie przełamany świeżą nutą cytryny, a tym czasem w zasadzie w balsamie nie czuć nic poza właśnie cytryną. Dopiero jakiś czas po aplikacji delikatnie przebija się jakaś słodka nuta, ale jest ona bardzo delikatna, za bardzo. W wyniku tego zamiast ciepłego, otulającego zapachu otrzymujemy zapach orzeźwiający i chłodzący.

Generalnie jednak jestem z tego balsamu zadowolona i cieszę się, że dałam się na niego namówić. 
Jest to mój pierwszy produkt tej marki, ale na pewno nie ostatni. 
Teraz ostrzę sobie ząbki na serię rozgrzewającą, licząc na nieco cieplejszy, bardziej zimowy zapach:)

Znacie serię otulającą Pat&Rub?
A może macie swoje ulubione produkty tej marki, które chciałybyście polecić?

Truskawkowy duet

14:40

Truskawkowy duet

Żel pod prysznic i masło do ciała The Body Shop o zapachu słodkich truskawek, czyli duet idealny na jesienną chandrę. 
Uwierzcie mi, od tego zapachu nie da się nie uśmiechnąć:)



1. Żel pod prysznic: 


Skład: 
Zdjęcie można powiększyć klikając na nie. Jak widać po przecinku po ostatnim składniku, skład podany na etykiecie jest jakiś wybrakowany:(

Cena:
ok. 25 zł/200 ml

Moja opinia:
 Żel zamknięty jest w małej pękatej buteleczce wykonanej z przeźroczystego plastiku. W porównaniu z innymi żelami, które do tej pory stosowałam wydaje się ona być dziwnie mała. Mimo to, jest jednak bardzo poręczna w stosowaniu i posiada bardzo wygodne zamknięcie. Niewielki otwór pozwala na precyzyjne dozowanie produktu.

Sam żel posiada dosyć gęstą konsystencję i bardzo dobrze się pieni, co przekłada się na jego wydajność (stosuję codziennie od miesiąca i zużyłam dopiero ok. 1/3 opakowania). Mimo zawartości SLES nie podrażnia i nie wysusza skóry, wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że pozostawia na skórze delikatną śliską (glicerynową?) powłoczkę. Czerwony kolor i apetyczny zapach słodkiego kompotu truskawkowego tylko uprzyjemniają chwile spędzone pod prysznicem.


2. Masło do ciała:


Skład:
Aqua (Water), Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Glycerin, Cyclopentasiloxane, Theobroma Cacao (Cocoa) Seed Butter, Glyceryl Stearate, PEG-100 Stearate, Cyclohexasiloxane, Cetearyl Alcohol, Lanolin Alcohol, Phenoxyethanol, Parfum (Fragrance), Methylparaben, Fragaria Ananassa (Strawberry) Seed Oil, Propylparaben, Xanthan Gum, Tocopherol, Benzyl Alcohol, Disodium EDTA, Limonene, Sodium Hydroxide, Cinnamal, Citric Acid, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Caramel, CI 14700/Red 4.  

Cena: 
ok. 69 zł/250 ml

Moja opinia:
Masełko zamknięte jest w standardowym opakowaniu w formie czerwonego, plastikowego słoiczka. Kolorem i zapachem przypomina jogurt truskawkowy. 


Wersja truskawkowa przeznaczona jest do pielęgnacji skóry normalnej. Zarówno jej skład, jak i konsystencja jest nieco mniej treściwa niż wersji z orzechem brazylijskim przeznaczonej do pielęgnacji skóry suchej (KLIK). Mimo to jednak, masełko dobrze sobie radzi z nawilżaniem skóry i dla osób posiadających skórę normalną powinno być w zupełności wystarczające. Ja mam skórę suchą, a na nawet bardzo suchą, więc o tej porze roku po ok. 8-10 godzinach odczuwam potrzebę dołożenia porcji produktu. Na okres letni jednak myślę, że takie masełko będzie jak zalazł.

Z obydwu tych produktów jestem naprawdę zadowolona. 
Zabieram się teraz za testowanie bardziej treściwego masła z masłem (masło maślane) shea. 
Przyznaję się bez bicia, że dałam się wciągnąć w tą manię i z każdym dniem mój apetyt na produkty TBS rośnie;)


Nie będzie z tego miłości...

21:59

Nie będzie z tego miłości...

Pozostajemy przy produktach marki Catrice. 
Dziś część druga i ostatnia, czyli ich osławiony już kamuflaż (KWC).

CAMOUFLAGE CREAM
podkład korygujący w kremie


Opis producenta:
Kremowy podkład korygujący o wysokim stopniu krycia. Trwała tekstura idealnie wtapia się w skórę ukrywając wszelkie niedoskonałości. Maskuje popękane naczynka, drobne blizny, przebarwienia oraz plamki. testowany dermatologicznie.

Cena:
ok. 13 zł/ 3g

Moja opinia:
Korektor zamknięty jest w opakowaniu w formie małego plastikowego słoiczka w kolorze czarnym z przeźroczystym wieczkiem. Jest ono wygodne, poręczne i dość estetyczne. Sam korektor ma gęstą kremową konsystencję. W opakowaniu jest raczej toporny, ale pod wpływem ciepła ciała nieco mięknie, co znacznie ułatwia aplikację. Zdecydowanie nie nadaje się do maskowania cieni pod oczami, jest na to po prostu za ciężki i może podkreślać wszelkie zmarszczki i załamania.

Jako blada twarz wybrałam dla siebie najjaśniejszy odcień 010 Ivory.



Jak już wspominałam, fanką korektorów w kremie nie jestem i niestety, ale ten produkt nie zdołał tego zmienić. Po pierwsze jego krycie wcale nie jest takie rewelacyjne. Nałożony w małej ilości nie jest w stanie zamaskować nawet drobnych przebarwień, a gdy nałożymy go więcej staje się bardzo widoczny i mocno się odznacza, zwłaszcza w bezlitosnym świetle dziennym. Po drugie, w ciągu dnia ciemnieje na twarzy. Przybiera kolor pięknej pomarańczy, co delikatnie mówiąc nie tylko wygląda mało estetycznie, ale też zamiast maskować tylko przyciąga uwagę w miejsce, które wolałoby się ukryć. 

Niestety muszę popsuć opinię temu ponoć genialnemu produktowi, u mnie się on kompletnie nie sprawdził i szczerze mówiąc po wypróbowaniu tych dwóch sztandarowych produktów, nie mam zbytniej ochoty na kolejne spotkania z marką Catrice.

Jeśli używałyście tego korektora dajcie znać, chętnie poznam Wasze opinie.
A może znacie inne mocno kryjące korektory, które mogłybyście polecić na gorsze dni?

Catrice Absolute Nude

14:30

Catrice Absolute Nude

Relację z mojej przygody z Catrice (KLIK) zacznę od paletki. 
Tak na dobry początek chciałam żeby było miło.

CATRICE ABSOLUTE NUDE


Opis producenta:
Sześć cieni nude w jednej palecie: subtelny piasek, delikatny beż i cztery odcienie brązu. Niektóre matowe a niektóre lśniące. Delikatna faktura z dużą zawartością pigmentu tworzy naturalnie wyglądający makijaż oka. Opakowanie zawiera podwójny aplikator. 

Cena:
ok. 21 zł

Moja opinia:
Zacznę może od tego, że wbrew temu co twierdzi producent w paletce nie znajdziemy matowych cieni. Wszystkie kolory są połyskujące, jak jeden mąż i jedna żona. Mi osobiście to nie przeszkadza, lubię błyszczeć nawet w makijażu dziennym, tym bardziej, że zawsze używam jasnych, mało rzucających się w oczy kolorów, to sobie chociaż zabłysnę, a co.

W paletce znajdziemy sześć neutralnych kolorów utrzymanych w tonacji beżów i brązów.


A także podwójny aplikator z pędzelkiem z jednej strony i gąbeczką z drugiej. Furory nie robi, ale jak już kompletnie nie mamy nic pod ręką, będzie jak znalazł.


Pigmentację cieni określiłabym jako średnią, trzeba nabrać trochę więcej produktu jeśli chcemy uzyskać bardziej widoczny efekt. Nie jest to jednak jakaś większa wada, wręcz przeciwnie. Dla osób mniej wprawionych w makijażu oczu może to być wręcz zaleta, bo można sobie stopniowo kolor dokładać i nie trzeba się bać, że skończymy z ciemną plamą. 


Na bazie Lumene (KLIK) cienie trzymają się cały boski dzień, od nałożenia, aż do zmycia.

Myślę, że jest to naprawdę przyzwoity produkt. Na pewno idealnie nada się dla osób, które dopiero zaczynają używać cieni, a także na różnego rodzaju wyjazdy. Zabierając ją, możemy po pierwsze, ograniczyć wagę i pojemność swojego bagażu, zachowując przy tym niezbędne cieniowe minimum, a po drugie, ze względu na dość niską cenę, po prostu nie będzie nam szkoda, w razie gdyby w podróży cienie uległy uszkodzeniu.

Znacie paletkę Catrice?
Jakie jest Wasze zdanie na jej temat?

Catrice - zapomniane zakupy:)

08:30

Catrice - zapomniane zakupy:)

Produkty marki Catrice cieszą się ostatnio coraz większą popularnością, czym nie ukrywam wzbudziły moje zainteresowanie. W drogeriach Natura bywam rzadko i zwykle kiedy już tam byłam szafa marki świeciła pustkami, pod koniec października jednak udało mi się trafić chyba na dostawę. 
O to co wtedy kupiłam:


1. Camouflage Cream - korektor w kremie w odcieniu 010 Ivory. Ponoć odcień ten jest tak trudno spotkać, że otrzymał już miano produktu Yeti (każdy o nim słyszał, ale mało kto go widział). Generalnie korektorów w kremie nie lubię, ale chciałam sprawdzić o co te wszystkie ochy i achy.


2. Absolute Nude - paletka 6 połyskujących cieni do powiek utrzymanych w tonacji beżowo-brązowej. Nie ukrywam, że kolory bardzo mi się podobają, właśnie takie najbardziej lubię i najczęściej stosuję. Pomyślałam, że paletka może być fajnym rozwiązaniem na weekendowe wyjazdy. Jest mała, lekka, poręczna i zawiera wszystko co trzeba, żeby można było sobie zrobić oko.


3. Temperówka - dostępna jest w kilku wariantach kolorystycznych, ja zdecydowałam się na ponadczasowe połączenie czerni i bieli. Posiada dwa otwory o różnej średnicy, dzięki czemu możemy naostrzyć nią zarówno klasyczne, cienkie kredki, jak i te bardziej pękate.



Zarówno korektor, jak i paletkę testuję już od jakiegoś czasu, więc wkrótce napiszę o nich coś więcej.
Znacie któryś z tych produktów?
Jeśli tak, dajcie znać jakie są Wasze wrażenia.

Kusząca lilia

14:58

Kusząca lilia

Zewsząd dochodzą słuchy jakoby pod koniec bieżącego miesiąca sieć drogerii Rossmann miała znów uraczyć nas promocją -40% na całą kolorówkę. Pomyślałam więc, że jest to dobra okazja by przedstawić Wam bliżej produkt, który zakupiłam na poprzedniej takiej promocji.

L'Oreal Rouge Caresse 


Opis producenta:
Niezwykłe doznanie, lekka jak powietrze, bez nadmiaru.
Zmysłowa aplikacja, miękka, kremowa konsystencja.
Nieprawdopodobnie świeże usta, pełne blasku koloru.

Cena:
ok. 45 zł/3,6 g

Moja opinia:
To, co w pierwszej kolejności przykuło moją uwagę to opakowanie. Połączenie chłodnego złota i grubego przeźroczystego plastiku o lekko kwadratowym kształcie, dało naprawdę elegancki, miły dla oka efekt. W dodatku opakowanie wykonane zostało bardzo solidnie: po kilku miesiącach dość częstego użytkowania i noszenia w torebce nawet się nie porysowało.

Konsystencja pomadki bardziej przypomina balsam ochronny niż typową szminkę. Jest miękka, kremowa, bardzo łatwo się rozprowadza. Pozostawia na ustach delikatny połysk. Kolor jest pół transparentny, ale możemy go stopniować dodając kolejne warstwy. Pomadka nie wysusza ust, nie podkreśla suchych skórek. Na ustach utrzymuje się ok. 2-3 godzin bez jedzenia i picia, czyli trwałość dość krótka, typowa dla tego typu pomadek. Schodzi równomiernie.

Posiadam kolor 101Tempting Lilac, który jest zgaszonym różem, lekko wpadającym w fiolet.


Od lewej: jedna warstwa, kilka warstw.

Bardzo lubię taką formułę pomadek, są według mnie idealne do stosowania na co dzień. Jeśli faktycznie znów będzie taka duża promocja, chętnie dokupię jeszcze jakiś odcień:)


Każdy ma coś do ukrycia...

16:16

Każdy ma coś do ukrycia...

Chyba niewiele kobiet na świecie może pochwalić się idealnie gładką cerą, wolną od niedoskonałości. Większość z nas posiada swoją skórną tajemnicę, którą stara się ukryć. Nie zależnie od tego, czy jest to trądzik, cienie pod oczami, czy pękające naczynka, dobry korektor to podstawa.

MAYBELLINE AFFINITONE CONCEALER
korektor o delikatnej formule



Opis producenta:
Idealne dopasowanie do odcienia skóry, niezależnie od rodzaju cery. Wyjątkowa, lekka i kremowa formuła nie obciąża skóry. Rozprowadza się łatwo i równomiernie zapewniając perfekcyjne krycie niedoskonałości. Naturalny efekt, wyrównany kolor skóry i pokrycie drobnych niedoskonałości

Cena:
ok. 25 zł/7,5 ml

Moja opinia:
Produkt zamknięty jest w opakowaniu typowym dla korektorów w płynie. Jest ono utrzymane w kolorystyce jasnego beżu z typową dla serii Affinitone szatą graficzną. Całość jest miła dla oka i to od początku do końca, bo opakowanie nie niszczy się i nie zmienia swojego wyglądu w czasie użytkowania.


Co do aplikatora nie będę się wypowiadać, bo z niego nie korzystam. Najpierw nakładam korektor na wierzch dłoni, a dopiero potem za pomocą palca (punktowo) lub pędzla (na większe obszary) aplikuję go na twarz.

Posiadam najjaśniejszy odcień 01 Nude Beige. Jest to jasny beż z żółtymi tonami, który z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim bladym twarzom. Bardzo fajnie współgra z podkładem nawilżającym Pharmaceris w odcieniu 01 Ivory (KLIK).


Konsystencja produktu jest jak dla mnie idealna: nie za rzadka i nie za gęsta. Dzięki temu korektor bardzo dobrze kryje niedoskonałości w postaci cieni pod oczami, czy zaczerwienień, jednocześnie ładnie stapiając się ze skórą i nie podkreślając drobnych zmarszczek wokół oczu, czy rozszerzonych porów.

Bez korektora:


Z korektorem:


Jeśli chodzi o wypryski, to z tymi mniejszymi również sobie poradzi, większe zaś, staną się co prawda mniej widoczne, ale nie zakryje ich w 100%. O ile więc nie macie do ukrycia dużych, ropnych krostek, to z czystym sumieniem mogę Wam ten produkt polecić. Z wszystkim innym sobie poradzi.



Spotkanie z legendą

14:23

Spotkanie z legendą

Właśnie zdenkowałam swoje pierwsze w życiu masło marki The Body Shop i od razu spieszę donieść Wam o swoich wrażeniach po spotkaniu z legendą tego formatu.

THE BODY SHOP
Brazil Nut Body Butter




Opis producenta:
Głęboko nawilżające masło do ciała do skóry suchej wygładza skórę pozostawiając ją gładką i elastyczną. Zawiera olejek z orzechów brazylijskich o właściwościach nawilżających i zmiękczających oraz masło shea i masło kakaowe.

Skład:
 Zdjęcie można powiększyć klikając na nie.

Cena:
ok. 69 zł/ 200 ml

Moja opinia:
Masło zamknięte jest w opakowaniu w formie szerokiego plastikowego słoiczka. Kolor opakowania i naklejka na wieczku nawiązują do wybranego wariantu zapachowego. Całość jest dość prosta i oszczędna w formie.

Konsystencja produktu przypomina prawdziwe masło: jest gęsta, miękka, lekko tłusta. Łatwo rozprowadza się na skórze i szybko wchłania. Zapach wersji z orzechem brazylijskim jest dość nietypowy, charakterystyczny, nie każdemu może przypaść do gustu. Ja, oprócz orzechowej nuty, wyczuwam w nim słodycz krówek (cukierków, nie łaciatych Muciek), kwasek jogurtu czy też gorzkiego kakao, oraz goryczkę świeżo palonej kawy. Jest jednak mniej intensywny niż to sobie wyobrażałam, czytając opinie o masłach TBS. Na skórze utrzymuje się jeszcze jakiś czas po aplikacji, ale wyczuwalny jest tylko z bardzo, bardzo bliska.


Wydajność produktu oceniłabym jako średnią. Opakowanie o pojemności 200 ml wystarczyło mi na nieco ponad 2 tygodnie codziennego stosowania, a smarowałam się masełkiem niemal od stóp do głów. W moim przypadku taka wydajność mieści się w normie.

Jeśli chodzi o działanie, to jest ono naprawdę bardzo dobre, czego z resztą mogłyście się domyślić z samego faktu, że dokupiłam do testowania kolejne dwa warianty zapachowe (KLIK). Po użyciu tego masełka skóra jest bardzo dobrze nawilżona, mięciutka i milusia w dotyku. Efekt ten utrzymuje się kilkanaście godzin. Jeśli posmarujemy się po porannym prysznicu, do wieczora możemy spokojnie zapomnieć o suchej, nieprzyjemnie ściągniętej skórze.

Muszę przyznać, że trochę obawiałam się spotkania z masłami The Body Shop, bo zwykle wobec tak osławionych produktów ma się znacznie wyższe oczekiwania niż normalnie. Jak się jednak okazało, moje obawy były zupełnie bezpodstawne, a ja ani trochę się nie zawiodłam na tym legendarnym już produkcie. Jeśli tylko natrafię na promocję, chętnie będę do tego masełka wracać. W cenie regularnej raczej się nie skuszę, bo jednak 70 zł za 200 ml to uważam sporo, tym bardziej, że równie dobrze działa masło z Organic Therapy (KLIK), gdzie za 40 zł otrzymujemy aż 500 ml produktu.

Na koniec mały bonus:

Wczoraj będąc z mężem w galerii handlowej zaciągnęłam go do mojego ulubionego sklepu z artykułami dekoracyjnymi do domu i tam wreszcie znaleźliśmy odpowiedni zegar ścienny. Jak tylko wróciliśmy do domu od razu luby wywiercił dziurę na kołek i oto jest:


Prawda, że uroczy?


Listopadowe nowości

21:32

Listopadowe nowości

Jako, że mamy już prawie połowę miesiąca i raczej nie planuję już żadnych większych kosmetycznych zakupów, chciałabym pokazać Wam co w tym miesiącu trafiło do mojej kosmetyczki.

Na początek zdjęcie zbiorcze:



Znani i lubiani:


1. Woda termalna Uriage - stosuję zamiast toniku po każdym myciu twarzy, a także w celu odświeżenia w ciągu dnia. Najbardziej lubię w niej to, że jest izotoniczna i nie trzeba jej osuszać:)

2. Bioderma Sensibio H2O - mój ulubiony płyn micelarny. Ponieważ w moim mieście jest on praktycznie niedostępny, a jak już to w skandalicznie wysokiej cenie, przerzuciłam się ostatnio na L'Oreal Ideal Soft. Teraz jednak przy okazji zakupów internetowych dodałam go do koszyka:)

3. Bioderma Photoderm Max Fluide SPF 50+ - kolejny ulubieniec, o którym pisałam już m.in. TUTAJ. Wciąż stosuję serum z kwasem (KLIK), więc filtry muszą być:)

4. Aurigia Flavo-C serum - ładnie rozjaśnia cerę i poprawia jej koloryt. Stosuję je również profilaktycznie, aby zapobiegać pierwszym zmarszczkom. Recenzję znajdziecie TUTAJ.


Nowości:


5. Bioderma Matricium - sterylny wyrób medyczny w postaci ampułek, z których każda zawiera 63 składniki aktywne identyczne z tymi, które naturalnie występują w skórze. Produkt ma działanie nawilżające, regenerujące i przeciwzmarszczkowe. 


 6. Pat&Rub otulający balsam do rąk - polecony mi przez Marti z bloga beautyness.pl w komentarzu pod TYM postem. Ponieważ jest to produkt z edycji limitowanej wydanej z okazji 5 urodzin marki, postanowiłam go wypróbować nim zostanie wycofany.


7. Masła do ciała The Body Shop - ostatnio mam wyjątkowe szczęście:) Niedawno pisałam Wam, że będąc w Warszawie trafiłam na promocję -50%, na której zakupiłam swoje pierwsze w życiu masło tej marki (KLIK), a teraz ledwie dwa tygodnie później znów trafiam na promocję, tym razem 1+1 gratis:) Zdecydowałam się na wersję truskawkową i z masłem shea.


8. Zielona glinka Organique - czyli przygody z rozrabianiem maseczek w domu ciąg dalszy. Po maseczkach algowych (KLIK) przyszedł czas na glinki. Na początek wybrałam glinkę zieloną przeznaczoną przede wszystkim do cer tłustych i mieszanych. Glinka ma działać oczyszczająco, antybakteryjnie, przeciwzapalnie i przeciwtrądzikowo. Można stosować ją również do ciała, ponoć wykazuje również działanie antycellulitowe. Mam nadzieję, że się sprawdzi, jak nie na jednym końcu, to na drugim.


I to by było na tyle. 
Mam nadzieję, że wytrwam w postanowieniu nie dokupywania już niczego w tym miesiącu.

A jak tam Wasze listopadowe zakupy?
Zrobione, czy wciąż przed Wami?


Maska z olejkiem arganowym w wersji light

18:37

Maska z olejkiem arganowym w wersji light

Już kilka razy zachwycałam się na blogu słynną maseczką Organique Anti- Age (KLIK), dziś chciałabym Wam przedstawić produkt, który ma szansę stać się jej godnym odpowiednikiem:)

OMIA Laboratoires
Maska do włosów z olejkiem arganowym



Opis producenta:
Linia z olejem arganowym pochodzącym z certyfikowanych upraw biologicznych bogatym w kwas linolowy. Odżywia i wygładza włosy suche i niezdyscyplinowane, nadaje włosom blask i elastyczność, zapobiega rozdwajaniu się końcówek włosów
Formuła intensywnie odbudowująca i lekka, sprawia że włosy są bardziej miękkie i wygładzone. Substancje aktywne zawarte w oleju arganowym odbudowują strukturę włosa.
Olej arganowy użyty do produkcji kosmetyku jest tłoczony na zimno i ekstrahowany mechanicznie, bez użycia rozpuszczalników chemicznych, zgodnie z certyfikatem Eco-Cert dla kosmetyków organicznych i naturalnych.

Zastosowanie: do włosów suchych, łamliwych, opornych na układanie, wrażliwej skóry głowy.
Sposób użycia: nanieść na czyste, mokre włosy. Pozostawić na 2-3 minuty, a następnie spłukać wodą.


 Zdjęcie można powiększyć klikając na nie.
Skład:
Aqua, Myristyl Alcohol**, Behenamidopropyl Dimethylamine**, Cetearyl Alcohol**, Aloe Barbadensis Leaf Juice*, Glycerin*, Argania Spinosa Kernel Oil*, Propanediol**, Calendula Officinalis Flower Extract**, PCA**, Oleyl Alcohol**, Butyrospermum Parkii Butter*, Phenoxyethanol, Sodium Benzoate, Citric Acid, Tetrasodium Glutamate Diacetate, Parfum
* Surowce z kontrolowanych upraw organicznych
** Surowce pochodzenia naturalnego


Cena:
ok. 26 zł/250 ml

Moja opinia:
Maska zamknięta jest w wygodnym opakowaniu w formie słoiczka, wykonanym z solidnego plastiku (w porównaniu np. do maseczek Biovaxa). Szata graficzna etykiety jest jasna i przejrzysta, dzięki czemu całość bardzo fajnie się prezentuje. Pod zakrętką znajdziemy dodatkową nakładkę, zabezpieczającą produkt.


Konsystencja maseczki jest na tyle gęsta, aby nie spływała z włosów, a jednocześnie na tyle rzadka, aby można było łatwo ją rozprowadzić. Dzięki temu, już nie wielka ilość produktu wystarcza do pokrycia całej długości włosów, co z kolei przekłada się na jego wydajność. 

Kolor maski jest po prostu biały, zapach zaś jest trudny do określenia: lekko mydlany, z wyraźnie wyczuwalną wonią aloesu, generalnie całkiem przyjemny.


Jeśli chodzi o działanie, to naprawdę nie można tej masce niczego zarzucić. Po jej użyciu włosy są miękkie i miłe w dotyku, dobrze nawilżone, mięsiste, lepiej się układają. Świetnie radzi sobie ze zniszczonymi końcówkami, zwalczając ich szorstkość. Wygładzenie włosów jest zauważalne, ale nie tak spektakularne jak w przypadku maski Organique. Nie jest to jednak minus, wręcz przeciwnie. Po masce Anti-Age włosy były tak mocno wygładzone, że traciły na puszystości, stawały się nieco przyklapnięte. Tutaj taka sytuacja nam nie grozi. Oczywiście intensywność działania maski możemy sobie stopniować w zależności od tego w jakiej ilości ją nałożymy i na jak długo pozostawimy na włosach. W moim przypadku najlepsze efekty daje nakładana pod czepek na 30-45 minut, ale stosowana na kilka minut jak odżywka też się sprawdza.

Jeśli więc szukacie tańszego odpowiednika maski Organique, albo macie włosy cienkie i delikatne, i szukacie maski treściwej i lekkiej jednocześnie, to polecam Wam przyjrzeć się temu produktowi.

OMIA Laboratoires ma w swojej ofercie również inne warianty maski: z siemieniem lnianym, aloesem, olejkiem z orzechów makadamia. Jeśli miałyście okazję testować którąś z nich, dajcie znać. Chętnie poczytam jakie są Wasze doświadczenia z tą włoską marką.


Copyright © 2017 Po tej stronie lustra