Bogate masło do ciała Clochee

16:57

Bogate masło do ciała Clochee

Nasza rodzima firma Clochee zyskuje coraz większą popularności i szturmem podbija rynek swoimi ekokosmetykami. Kwestią czasu było więc, kiedy ich produkty pojawią się i na mojej łazienkowej półce. Dziś chciałabym podzielić się z Wami moją opinią na temat jednego z nich.

Bogate masło do ciała mango skusiło mnie obietnicą świetnego działania i świeżego, owocowego zapachu. Pierwsze co mnie uderzyło, kiedy odebrałam paczuszkę z zamówieniem, to paskudny, szary plastik, z którego zostało wykonane opakowanie produktu. Na zdjęciach wygląda jeszcze jak cię mogę, ale na żywo jest to po prostu mały koszmarek. Wiem, jest eko. Ale co z tego, kiedy zamiast z dość drogim mazidłem do ciała (ok. 64 zł/250 ml), kojarzy mi się z najtańszą pastą BHP, którą można było kiedyś kupić w każdym kiosku. Kolejne rozczarowanie przyszło kiedy otworzyłam opakowanie i powąchałam masełko. Koło mango to ono nawet nie leżało. Ba, nie leżało koło żadnego owocu. Za to musiało stać bardzo blisko obrzydliwego antybiotyku w syropie, którym usilnie leczono mnie w dzieciństwie. Ten sam obrzydliwie słodki, mdlący zapach, od którego zbiera się na wymioty. Ohydztwo. Na szczęście dalej jest już nieco lepiej.

Masełko swoją konsystencją i żółtawym kolorem przypomina prawdziwe masło, z tą różnicą, że po rozsmarowaniu na ciele nie jest tłuste i dość szybko się wchłania, nie oblepiając skóry, za to pozostawiając na niej przyjemną powłoczkę. Do działania naprawdę nie można się przyczepić - nawet powiedziałabym, że jest rewelacyjne. Już niewielka ilość masełka zapewnia suchej skórze ukojenie i nawilżenie na naprawdę długie godziny. Wydajność standardowa, co w moim przypadku oznacza, że jedno opakowanie wystarczyło mi na nieco ponad dwa tygodnie codziennego stosowania od stóp do głów. Swoją drogą nie polecam stosować masła na plecy, ramiona i dekolt, bo może przyczyniać się do powstawania zaskórników.

Skład: Aqua, Coco Caprylate/Caprate, Butyrospermum Parkii Butter, Decyl Oleate, Cetearyl Olivate (and) Sorbitan Olivate, Glyceryl Stearate (and) Cetyl Alcohol (and) Sucrose Stearate (and) Sucrose Tristearate, Cetearyl Alcohol, Glycerin, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil, Dehydroacetic Acid (and) Benzyl Alcohol (and) Aqua, Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil, Sodium Hydroxide, Parfum, Xanthan Gum, E160a, Limonene.

Podsumowując, mam mieszane uczucia co do tego produktu. Nie mogę Wam powiedzieć, że jest zły, bo działanie ma naprawdę świetne, a zapach i opakowanie to rzecz gustu i być może znajdą się osoby, którym będzie odpowiadać. Ja sama natomiast już do niego wrócę, bo w tej cenie można znaleźć na rynku całe mnóstwo innych produktów, które będą działały co najmniej równie dobrze i nie zabijały przy tym zapachem. O cieszeniu oczu nie wspominając. 

Pozdrawiam,
Ania
Gotowa na jesień, czyli nowości niekosmetyczne

19:21

Gotowa na jesień, czyli nowości niekosmetyczne

Jakiś czas temu pokazywałam Wam nowości kosmetyczne, które w ostatnim czasie zasiliły moje zbiory (KLIK), a dziś chciałabym pokazać Wam kilka nowości ciuchowych, zakupionych w ramach przygotowań na jesień.

Przede wszystkim potrzebowałam tzw. przejściowej kurtki, którą mogłabym nosić kiedy na trencz jest już za chłodno, a na cieplejszy, wełniany płaszcz jeszcze za ciepło. Chciałam coś krótkiego, pasującego zarówno do spodni, jak i spódnicy i choć początkowo celowałam w cienkie pikowane kurteczki, to ostatecznie zdecydowałam się na prostą, dwurzędową kurtkę w uniwersalnym beżowym kolorze (H&M, ok. 150 zł) . Od razu dobrałam do niej czarny szalik (H&M, ok. 40 zł).

Jako wybitny zmarźlak z wiecznie zimnymi dłońmi, rękawiczki noszę od października do kwietnia, wraz ze spadkiem temperatury zmieniam tylko ich grubość. Rozglądałam się za skórzanymi, ale niestety w czerni nic mi się nie podobało, więc ostatecznie wybór padł na cienkie, wełniane rękawiczki z Mohito (ok. 40 zł) z ozdobnym pikowaniem i małą kokardeczką przy nadgarstku.

Zakup kaloszy chodził za mną już od bardzo dawna, ale dopiero wiosną, kiedy kilkakrotnie w drodze do pracy nogi przemokły mi do suchej nitki, powzięłam mocne postanowienie, że tym razem w końcu zostanie zrealizowany. Zdecydowałam się na klasyczne, czarne Hunter Original Tall Gloss (answear.com, ok. 459 zł).


I na koniec zakup jeszcze z września, który co prawda nijak ma się do jesieni, ale jestem nim tak zachwycona, że po prostu muszę Wam pokazać. Czarno-srebrną sukienkę z wstawkami z ekoskóry na ramionach i w tali (Reserved, ok. 150 zł) zakupiłam z myślą o weselu koleżanki, ale dzięki prostemu, klasycznemu fasonowi na pewno sprawdzi się również przy innych okazjach.


I to na tyle, jeśli chodzi o październikowe zakupy. Teraz jeszcze tylko muszę rozejrzeć się za  zapasem ciepłych swetrów i żadne chłody mi nie straszne :) 

A Wy jesteście już gotowe na jesień?

Pozdrawiam,
Ania
Yankee Candle Vanilla Satin

19:29

Yankee Candle Vanilla Satin

Nareszcie piątek. Kilka ostatnich tygodni w pracy dało mi naprawdę nieźle w kość, a wiem, że następny wcale nie będzie lżejszy. Ba, będzie jeszcze bardziej nerwowy. Przede mną dużo zadań, z którymi muszę uporać się przez weekend, ale... zacznę od jutra. Dziś staram się jeszcze o tym nie myśleć i zagarnąć dla siebie to jedno, krótkie popołudnie. Był już odmóżdżający film i wylegiwanie pod kocem, będzie małe domowe SPA. A to wszystko przy odprężającym i rozgrzewającym aromacie wanilii.

YANKEE CANDLE VANILLA SATIN


woski yankee candle
Wosk Yankee Candle Vanilla Satin przyjechał do mnie w paczuszce od Gosi z bloga Esy, floresy, fantasmagorie (polecam!), której pełną zawartość mogliście zobaczyć TUTAJ. Producent opisuje go jako klasyczną i wyrafinowaną mieszankę wanilii, romantycznych kwiatów i zmysłowego drzewa sandałowego, i naprawdę trudno się z nim nie zgodzić. Nie jestem ekspertem w dziedzinie zapachów, mój nos rozróżnia raptem kilka podstawowych nut, ale w moim odczuciu aromat Vanilla Satin jest po prostu obłędny. Pochodzi z rześkiej linii zapachowej i faktycznie, mimo wyraźnej waniliowej słodyczy, wciąż pozostaje zapachem świeżym. Jego intensywność określiłabym jako średnią. Zapalony jest wyraźnie wyczuwalny w całym pomieszczeniu, ale po zgaszeniu zapach nie utrzymuje się długo. Z pewnością nie jest męczący i nie powoduje bólu głowy (sprawdzone na moim wrażliwym na zapachy mężu). Subtelnie wypełnia mieszkanie ciepłym, otulającym aromatem, przy którym nie sposób się nie odprężyć.

Jeśli lubicie waniliowe zapachy, to serdecznie Wam go polecam, a Tobie Gosiu jeszcze raz dziękuję, za tą pięknie pachnącą nutkę spokoju i ukojenia :*

Więcej recenzji zapachów znajdziecie w zakładce Yankee Candle.
Pozdrawiam,
już nie tak znerwicowana Ania
Głęboko oczyszczające mydło do rąk Bath & Body Works

19:18

Głęboko oczyszczające mydło do rąk Bath & Body Works

Pomału poznaję asortyment Bath & Body Works. Bardzo pomału, bo ze względu na brak dostępu do ich salonu produkty wybieram zupełnie w ciemno, zdając się na to, co Wy polecacie na swoich blogach i na gusta zapachowe mojej siostry, która robi dla mnie u nich zakupy. Po żelach antybakteryjnych (KLIK) i mydełku w piance (KLIK), dziś przyszła pora na głęboko oczyszczające mydło do rąk Japanese Cherry Blossom.

Mydełko zamknięte jest w przeźroczystym plastikowym opakowaniu z wygodną pompką, typowym dla tej grupy produktów. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak jak wszystkie produkty B&BW cieszy oko i zdobi łazienkę. Kolor żelu i grafika na etykiecie opakowania nawiązują do nazwy i głównej nuty zapachowej, a więc kwiatu japońskiej wiśni, tworząc estetyczną i spójną całość. Konsystencja żelowa z zatopionymi mikrodrobinkami, które podczas mycia dłoni delikatnie masują i złuszczają skórę. Zapach bardzo przyjemny, delikatny, nie utrzymuje się długo na skórze. Mały wywiad w środowisku rodzinnym wykazał, że szczególnie dobrze odbierany jest przez kobiety dojrzałe.

Pod względem działania i właściwości mydełko nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, myje... Pozostawia na skórze uczucie ściągnięcia, więc konieczne jest zastosowanie kremu nawilżającego, ale mi to nie przeszkadza, bo i tak nie wyobrażam sobie nie nałożyć kremu po umyciu rąk, jakiegokolwiek mydła bym nie stosowała.

Skład: Water, Sodium Laureth Sulfate, Acrylates Copolymer, Sodium Lauryl Sulfate, Fragrance (Parfum), Lauramidopropyl Betaine, Aloea Barbadiensis Leaf Juice, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Tocopherly Acetate, Retinyl Palmitate, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Propanediol, Polyethylene, Oleth-10, Sodium Lauroyl Sarcosinate, Sodium Hydroxide, Polysorbate 20, Dipropylene Glycol, PEG/PPG-8/3 Diisostearate, Citric Acid, BHT, Tetrasodium EDTA, Triethylene Glycol, Polyglyceryl-3 Laurate, Propylene Glycol, Methyl Gluceth-20, Sodium Laurate, Acacia Senegal Gum, Gelatin, Sodium Chloride, Xantan Gum, Benzyl Alcohol, Methylchloroisothiazolinone, Mathylisothiazolinone, Alpha-Isomethyl Ionone, Benzyl Salicylate, Buthylphenyl Methylpropional, Coumarin, Linalool, Ultramarines (Cl 77007), Red 4 (Cl 14700), Red 33 (Cl 17200), Ext. Violet 2 (Cl 60730).

Cena: ok. 29 zł/236 ml

Podsumowując, skład nie powala delikatnie mówiąc, działanie również. Owszem, jestem typową babą i ładne opakowanie i piękny zapach silnie do mnie przemawiają, ale jeśli chodzi o mydła Bath & Body Works, to chyba jednak wolałam wersję w piance i w przypadku promocji to właśnie na nią bym się skusiła. Wersji głęboko oczyszczającej mówię "kategoryczne i zdecydowane raczej nie", choćby tylko ze względu na obecność BHT w składzie. Mimo wszystko jednak całkiem miło będę ją wspominać.

Pozdrawiam,
Ania
Październikowe nowości kosmetyczne

14:48

Październikowe nowości kosmetyczne

Nie tak dawno pokazywałam Wam zaległe nowości kosmetyczne z września (KLIK), a dziś już zapraszam Was na krótką prezentację produktów, które pojawiły się w mojej kosmetyczce w październiku. 

Na początek pudełeczko dobroci firmy Organique, które jeszcze we wrześniu wygrałam u Marty z bloga Beautyness. Poza balsamem z masłem shea i peelingiem z serii Eternal Gold, w pudełeczku znalazłam również dyniowy krem pod oczy i mydełko glicerynowe, które firma dorzuciła w ramach przeprosin za opóźnienie w wysyłce.


Kolejne dwa produkty Organique zakupiłam sama w ramach akcji rabatowej organizowanej przez magazyn Twój Styl. Zdecydowałam się na glinkę Ghassoul oraz olejek do kąpieli i masażu Owocowy Koktajl.

Skorzystałam również z kuponu zniżkowego do L'Occitane i skusiłam się na ich słynne kremy do rąk z masłem shea: puszysty oraz waniliowy (oba pochodzą z nowych kolekcji). Do zamówienia dostałam kilka próbek.

Na merlin.pl wciąż trwa promocja na balsamy do rąk Pat & Rub (ok. 26,99 zł), więc zrobiłam mały zapas. Zdecydowałam się na wersję relaksującą, której jeszcze nie miałam oraz otulającą, która towarzyszyła mi jesienią i zimą zeszłego roku i jest moim absolutnym hitem zapachowym na tą porę roku.

Razem z balsamami chciałam zamówić również kolejne opakowanie łagodzącego toniku Pat & Rub (KLIK), ale że akurat był niedostępny postanowiłam sięgnąć wreszcie po inną propozycję z listy produktów do wypróbowania, a mianowicie łagodzący tonik antyoksydacyjny Clochee. Poza tonikiem skusiłam się również na masło do ciała o zapachu mango.

Kilka dni temu ruszyła wyprzedaż w salonach The Body Shop, a że jak wiecie jestem ogromną fanką ich maseł do ciała i żeli pod prysznic, więc po prostu nie mogłam nie skorzystać. Skusiłam się na czekoladowe masło do ciała oraz dwa żele pod prysznic o zapachu truskawki i mango.

Jako, że jesień i zima to czas intensywnego palenia wosków do mojej kolekcji dołączyły cztery nowe zapachy od Yankee Candle: Cranberry Pear z tegorocznej kolekcji jesiennej, Witches Brew z myślą o nadchodzącym Halloween (już się nie mogę doczekać, żeby znów zrobić dyniowego upiorka! KLIK) oraz Angel Wings i Icicles z najnowszej kolekcji świątecznej.


Więcej zakupów w tym miesiącu już nie planuję. Jak widzicie październikowe nowości całkowicie zdominowała pielęgnacja, zwłaszcza smarowidła do ciała i dłoni. Mam nadzieję, że poczynione zapasy pozwolą mi przeżyć chociaż do początku grudnia ;P 

Pozdrawiam,
Ania
Essie A List - czerwień, dla której robię wyjątek

15:54

Essie A List - czerwień, dla której robię wyjątek

Ci z Was, którzy są ze mną nieco dłużej dobrze wiedzą, że generalnie nie jestem fanką czerwieni. Traktuję ją nieco jak białą koszulę, której też nie lubię i na co dzień nie noszę, ale uważam, że przynajmniej jedną mieć trzeba. I mam. I dziś chciałabym pokazać Wam aktualnie jedyną w mojej kolekcji czerwień, która tak mnie zachwyciła, że ostatnio często robię dla niej wyjątek...

Essie A List to według producenta klasyczna, kremowa czerwień, ale kiedy nałożymy pierwszą, cienką warstwę, wyraźnie dostrzeżemy w niej różowe tony. Po dwóch warstwach ten róż znika, a my otrzymujemy piękny, głęboki kolor i perfekcyjne krycie. Lakier ma przyjemną kremową konsystencję, łatwo się aplikuje i nie wylewa poza płytkę paznokcia. Trwałość jest rewelacyjna, u mnie spokojnie do 7 dni z delikatnie startymi końcówkami. Po tym czasie zmywam, bo irytuje mnie zbyt duży naturalny odrost płytki. Podczas zmywania emalia nie nastręcza większych trudności i co ważne, nie barwi płytki. 

Tak prezentuje się na paznokciach:

No same przyznajcie, czyż nie jest to kolor idealny na jesień?

Pozdrawiam,
Ania
Regenerująca maska do włosów Pat & Rub

15:08

Regenerująca maska do włosów Pat & Rub

Odkąd tylko pamiętam, kochałam się w długich włosach. Najpierw bajkowych księżniczek i lalek Barbie, potem wokalistów różnych zespołów, aż po włosomaniaczki ;P Sama również noszę długie włosy (wciąż nie tak długie jakbym chciała) i wciąż poszukuję produktów, które pozwolą mi się zbliżyć do ideału gładkiej, lśniącej tafli (najprawdopodobniej nieosiągalnego ze względu na typ włosa). Jednym z takich produktów, w których pokładałam wielkie nadzieje, była regenerująca maska Pat & Rub.

Maska przeznaczona jest do pielęgnacji włosów suchych i zniszczonych. Ma za zadanie nawilżać je, odżywiać i wygładzać, sprawiać, że odzyskają elastyczność i blask, a także działać łagodząco i regulująco na skórę głowy. W jej składzie znajdziemy takie dobroci jak ekstrakt z hibiskusa (nawilża, uelastycznia, zatrzymuje kolor), ekstrakt z bringraj (wzmacnia włosy, wspomaga rośnięcie, regeneruje), ekstrakt z mydlnicy (łagodzi i goi), wodę oczarową (łagodzi podrażnienia), masło shea (nawilża, wygładza, chroni przed promieniami UV), olej konopny (odżywia, chroni, ułatwia penetrację ekstraktów), olej żurawinowy (chroni, nawilża, zwalcza wolne rodniki, regeneruje), proteiny pszeniczne (regulują i wzmacniają), naturalną witaminę E (dodaje blasku, chroni przed promieniami UV), witaminy B3 i B6 (stymulują wzrost), witaminę B5 (dodaje objętości), czy witaminę C (chroni kolor). 

Skład: Aqua, Hamamelis Virginiana Flower Water, Cetearyl Alcohol, Cetyl Alcohol, Betaine, Glycerin, Eclipta Prostrata Extract, Saponaria Officinalis Extract, Hibiscus Sabdariffa Flower Extract, Brassicamidopropyl Dimethylamine, Cannabis Sativa Seed Oil, Butyrospermum Parkii , Vaccinium Macrocarpon (Cranberry) Oil, Dehydroacetic Acid, Benzyl Alcohol, Parfum, Hydrolyzed Wheat Protein, Niacinamide, Calcium Panthotenate, Sodium Ascorbyl Phosphate, Tocopherol (mixed), Beta-Sitosterol, Pyridoxine HCI, Squalene, Maltodextrin, Silica, Sodium Starch Octenylsuccinate, Sodium Phytate, Aspartic Acid, Citric Acid, Citral, Citronellol, Geraniol, Limonene, Linalool

Maseczka zamknięta jest w wygodnym plastikowym słoiczku. Ma odpowiednio gęstą konsystencję, która pozwala na łatwą aplikację bez skapywania. Zapach bardzo przyjemny, świeży, cytrusowy. Nie utrzymuje się na włosach. Producent zaleca stosować maskę 1-2 razy w tygodniu, przed myciem na ok. 10-30 minut i muszę przyznać, że w moim przypadku właśnie taki system najlepiej się sprawdza. Próbowałam używać maski po myciu, ale efekty były opłakane (siano, siano i jeszcze raz siano), więc zarzuciłam eksperymenty i potulnie wróciłam do trzymania się instrukcji. Po zmyciu maski szamponem zwykle nie stosuję już żadnej odżywki, chyba że bez spłukiwania. Włosy po użyciu maseczki są dobrze nawilżone aż po same końce, miękkie i niezwykle puszyste. Ładnie błyszczą i nabierają większej objętości. Nie wiem jakby to wyglądało u osób z typowo kręconymi włosami, ale moje bardzo delikatnie falowane włosy (typ 2A) po tej maseczce falują jakby mocniej, na krótszych pasmach wokół twarzy skręt jest ładniejszy, lepiej widoczny, w efekcie czego włosy wyglądają na pofalowane, a nie na połamane, jak to zwykle ma miejsce.

Maseczka nie należy do najtańszych (ok. 75 zł/250 ml), ale ponieważ jest naprawdę godna uwagi warto rozważyć zakup i oczywiście śledzić promocje. Mi udało się ją upolować w czerwcu na wyprzedaży za pół ceny. Od tamtej pory używam jej regularnie raz w tygodniu i zostało mi jeszcze naprawdę sporo, więc myślę, że wydajność zrekompensuje jednorazowy wydatek :)

Pozdrawiam,
Ania
Naturalna pomadka Lily Lolo Romantic Rose

16:18

Naturalna pomadka Lily Lolo Romantic Rose

W moim małym mieście nie mam dostępu do wielu produktów, więc zakupy w ciemno robione przez internet to dla mnie praktycznie norma. Najtrudniej jest zawsze z kolorówką. Bardzo pomocne są w tej kwestii blogi i zamieszczane na nich swatche, ale pod warunkiem, że w miarę wiernie oddają kolor. Kiedy zdjęć danego produktu jest w sieci niewiele, a na każdym wygląda on inaczej, wtedy pojawia się problem. Taką grą w ruletkę był dla mnie wybór odcienia pomadki Lily Lolo. Po przejrzeniu wszystkich dostępnych w internecie zdjęć, ostatecznie poddałam się i zdecydowałam na najpopularniejszą wersję o wdzięcznej nazwie Romantic Rose, wychodząc z założenia, że z czegoś ta popularność musi wynikać. Do końca jednak nie wiedziałam, czego mam się spodziewać.

Pomadka zamknięta jest w solidnym plastikowym opakowaniu utrzymanym w czarno-białej kolorystyce. Jest to chyba jedyny produkt marki, któremu zmiana opakowań nie wyszła na dobre, przynajmniej w moim odczuciu. Jedną z największych zalet pomadki są jej właściwości pielęgnacyjne, które zawdzięczamy obecności wosków, olejku jojoba, witaminie E oraz ekstraktowi z rozmarynu. Kremowa formuła z łatwością rozprowadza się na ustach, nie podkreśla suchych skórek, daje poczucie komfortu i nawilżenia. Moje usta są dość problematyczne w tej kwestii i zwykle po nawilżające mazidła sięgam kilkanaście razy w ciągu dnia. Stosując tą pomadkę nie mam takiej potrzeby.


Producent opisuje kolor szminki jako intensywny róż ze złotym połyskiem. Tutaj należałoby rozważyć, co producent miał na myśli mówiąc "intensywny", bo kolor owszem zdecydowanie należy do tych widocznych na twarzy, ale sam w sobie jest raczej stonowany. I bardzo trudny do uchwycenia. W opakowaniu pomadka wygląda zupełnie jak połączenie MAC See Sheer (odcień) i MAC Bombshell (złoty shimmer), ale już na ustach/skórze to podobieństwo znika. Odcień staje się bardziej różowy niż w przypadku See Sheer, a złoty shimmer staje się praktycznie niewidoczny. Szminka jest dobrze napigmentowana i już za pierwszym pociągnięciem pokrywa usta wyraźnym kolorem. Trzyma się na nich ok. 4 godzin, przetrwa drobne przekąski.

Tak wygląda na dłoni (z lampą):

 (bez lampy):


I na ustach:



Podsumowując, jestem z pomadki bardzo zadowolona i z czystym sumieniem mogę ją wam polecić. Sama zresztą mam na oku jeszcze dwa inne odcienie, które z chęcią widziałabym w swojej szminkowej kolekcji. Aktualnie na stronie firmy Costasy, wszystkie pomadki Lily Lolo można nabyć w nieco niższej cenie, więc jeśli jesteście zainteresowane, to zapraszam TUTAJ.

Pozdrawiam,
Ania


Yankee Candle Pineapple Cilantro

20:20

Yankee Candle Pineapple Cilantro

Oficjalnie mamy już jesień, a więc sezon palenia wosków zaczął się na dobre. Dziś chciałabym pokazać Wam wosk, który jeszcze w wakacje dostałam od Kasi z bloga Kolczyki Izoldy - Yankee Candle Pineapple Cilantro.

Wosk łączy w sobie nuty zapachowe ananasa, kokosa i kolendry, z czego ja najwyraźniej wyczuwam dwie pierwsze. Zapach jest idealnie wyważony, nie zbyt orzeźwiający i nie zbyt słodki. Taki w sam raz :) Z jednej strony przywodzi na myśl egzotyczne wakacje, z drugiej zaś przyjemnie otula w domowym zaciszu. Bardzo przyjemnie sprawdzał się zarówno w ciepłe letnie wieczory, jak i w pierwsze jesienne chłody. Jest bardzo delikatny, więc z pewnością sprawdzi się w małych pomieszczeniach i u osób wrażliwych na zapachy. Nawet palony przez długie godziny z pewnością nie wywoła bólu głowy :) Na zbyt dużej przestrzeni może zginąć i być zbyt słabo wyczuwalny, więc nie polecam go do przestronnego salonu. Za to w niedużej sypialni, czy małym przytulnym pokoiku z pewnością dostrzeżecie jego urok.

Ja ze swojej strony mogę Pineapple Cilantro tylko polecać. Odpowiada mi takie połączenie owocowej świeżości i słodyczy. Doceniam również jego delikatność. Kasiu, jeszcze raz Ci serdecznie dziękuję :* Trafiłaś idealnie :)

Pozdrawiam,
Ania
Wrześniowe denko

18:46

Wrześniowe denko

W poprzednim wpisie (KLIK) pokazywałam Wam nowości, które zasiliły we wrześniu moją kosmetyczkę, więc dziś dla równowagi przedstawię Wam produkty, z którymi się pożegnałam. Panie i Panowie, przed Państwem zużycia września!

Jak widać na zdjęciu zbiorczym, nie ma tego wiele, więc nie musicie się bać, nie zamęczę Was postem-tasiemcem :) Gotowi? No to zaczynamy:


Bioderma Sensibio H2O - jedyna, kochana, najdroższa (heh, niemal dosłownie...). Kolejna butla w użyciu i z pewnością będzie jeszcze wiele następnych, bo dla mnie ten micel nie ma sobie równych.

Rewitalizujący balsam do rąk Pat & Rub - balsamy do rąk P&R bardzo polubiłam i ja, i mój mąż. Świetnie sprawdzają się do użytku domowego i lubię zawsze mieć jakiś na szafce nocnej. Poszczególne warianty różnią się w moim odczuciu jedynie zapachem. Ten był bardzo przyjemny, cytrusowy. Zamówiłam już kolejne dwa opakowania, tym razem decydując się na egzemplarz z serii relaksującej i otulającej (mój jesienno-zimowy hit zapachowy).

Caudalie Peche de Vigne (KLIK) - delikatny żel pod prysznic o pięknym aromacie prawdziwej brzoskwini, złamanym jakąś śmierdziuszkową nutą, która podczas aplikacji wysuwa się na prowadzenie. Zdecydownie nie przypadł mi do gustu. Powrotów nie będzie.

Gilette Satin Care - moje ulubione żele do golenia. Podobnie jak w przypadku balsamów do rąk P&R tak i tu, nie odczuwam żadnych różnic w działaniu między poszczególnymi wariantami. Na zdjęciu akurat wersja z masłem shea do skóry suchej, która chyba jako jedyna nie zawiera w składzie BHT. Kolejne opakowanie już stoi w łazience.



Mythos masło do ciała z oliwką i granatem (KLIK) - produkt bardzo kontrowersyjny i zbierający sprzeczne opinie. Mi zdecydowanie przypadł do gustu. Ładnie sobie radził z moją suchą skórą i zapewniał jej długotrwałe nawilżenie. Z pewnością wypróbuję pozostałe warianty zapachowe :)

Vichy kuracja przeciw intensywnemu poceniu - czyli słynna zielona kulka, tu akurat w nowszej, udoskonalonej wersji przeciwko białym i żółtym śladom. Jedyna różnica jaką dostrzegam między tym wariantem, a wersją podstawową, to cena. Obie wersje są niezwykle skuteczne w działaniu i zapewniają całodzienną ochronę. Koleje opakowanie jest już w użyciu.

Olej kokosowy Organique (KLIK) - pięknie pachnie i całkiem nieźle działa. Stosowałam go głównie na włosy, ale także do smarowania ciała, czy jako dodatek do peelingu kawowego i w każdej sytuacji bardzo dobrze się sprawdzał. Na razie powrotu co prawda nie planuję, ale nie wykluczam go w przyszłości.

Balsam do ust Nuxe Reve de Miel (KLIK) - produkt już niemal kultowy i to w pełni zasłużenie. Działa wprost fenomenalnie i zapewnia długotrwałe efekty. To był już mój drugi słoiczek, z pewnością wkrótce zakupię kolejny.

Pomadka ochronna Caudalie (KLIK) - najlepszy sztyft do ust jaki w życiu stosowałam! Używałam tej pomadki od lutego, ale jedynie poza domem, więc u mnie wydajność wyszła bardzo dobrze. Gdybym stosowała tylko ją, skończyłaby się dużo, dużo szybciej. Aktualnie używam sztyftu Burt's Bees, ale póki co uważam, że jest słabszy i o ile z czasem mnie nie zaskoczy, to jak tylko się skończy wracam do Caudalie.

Czekoladowy balsam do ust Oriflame - otrzymałam go na spotkaniu blogerek (KLIK). Ot, taka zwykła z niego wazelinka, zamknięta w tandetnym opakowaniu. Zapach całkiem przyjemny, działanie raczej doraźne. Ja wazelinkami nie gardzę (bardzo lubię poziomkową z Flosleku), więc i tą z przyjemnością zużyłam, ale żebym zaraz miała sama kupić kolejne opakowanie, to nie, raczej nie.

Tusz do rzęs Lancome Hypnose (miniaturka) - początkowo był wielki zachwyt i bardzo poważnie rozważałam zakup pełnowymiarowej wersji. Dobrze jednak, że tego nie zrobiłam, bo im dalej od otwarcia tym było gorzej - sklejone rzęsy, owadzie nóżki, osypywanie... Niedawno otrzymałam kolejną taką miniaturkę. Zamierzam ją zużyć, tak dla potwierdzenia, czy sytuacja się powtórzy.

Olejek do skórek Inglot - bardzo fajny olejek, który stosowany regularnie naprawdę poprawiał wygląd skórek, a w dodatku pięknie pachniał. Ponownego zakupu raczej nie planuję, ale tylko dlatego, że jednak masełka są wygodniejsze w użyciu.

L'Oreal Lumi Magique (KLIK) - to już moje drugie opakowanie tego korektora i na razie ostatnie. Po zużyciu pierwszego wciąż miałam nieco mieszane uczucia, drugie nastawiło mnie raczej na nie. A już na pewno nie w regularnej cenie.

I na koniec kilka próbek. Mleczko do ciała i krem do rąk Mythos wydały mi się całkiem przyjemne, eliksir Biovax również. Być może kiedyś się skuszę. Krem do rąk Douglas miał przyjemny zapach, ale działanie bardzo przeciętne. W dodatku dostałam po nim uczulenia.

I to już wszystko, co udało mi się zużyć we wrześniu. Na kolejny denkowy wpis zapraszam Was na koniec października. 

Pozdrawiam,
Ania
Nowości z września

20:29

Nowości z września

Zwlekałam z tym postem tak długo, że nawet nie zauważyłam kiedy skończył się miesiąc. Dopiero wczoraj, kiedy robiłam już pierwsze październikowe zakupy stwierdziłam, że pora w końcu nadrobić zaległości i pokazać Wam co nowego pojawiło się w ostatnim czasie w mojej kosmetyczce.

Wrzesień przyniósł mi sporo szczęścia w konkursach. U Gosi z bloga Esy, floresy, fantasmagorie wygrałam całe mnóstwo dobroci: zestaw trzech małych balsamów Bath & Body Works, wiśniowy balsam do ust Organique, dwa matowe lakiery Golden Rose oraz cztery zapachy Yankee Candle -  sampler Black Coconut oraz trzy woski White Gardenia, Vanilla Satin i November Rain.

U Irenki znanej na Instagramie jako syrena85 wygrałam piękną szminkę MAC RiRi Woo. W paczuszce znalazłam też cały zapas próbek, między innymi robiących ostatnio furorę kosmetyków Rituals (próbki kremów do ciała już zużyłam i chcę więcej!).

U Marty z bloga KosmetykoveLove wygrałam płyn micelarny Bandi z limitowanej edycji, a siostra zrobiła mi małe zakupy w Bath & Body Works. Poprosiłam ją o mydełko Japanese Cherry Blossom oraz żel pod prysznic w jednym z najbardziej popularnych wariantów zapachowych Sweet Pea.



Skorzystałam również z akcji wymiankowej organizowanej przez firmę Clinique i wymieniłam swój stary tusz na miniaturkę maskary High Impact, a w między czasie kupiłam jeszcze tusz Max Factor Clump Defy Extensions. Serum liftingujące pod oczy Yonelle to kolejna wygrana, tym razem od Lipstickonthemap.


W ramach współpracy z firmą Hair SPA otrzymałam do testów turban termalny w uroczym błękitnym kolorze. 

We wrześniu udało mi się w końcu zużyć olejek do skórek z Inglota i szukałam dla niego zastępstwa. Jako że już od dawna chodziły za mną produkty firmy Burt's Bees zdecydowałam się zamówić zestaw Tips And Toes Kit, w skład którego wchodzi między innymi słynne masełko do skórek Lemon Butter Cuticle Creme.

I to na tyle, jeśli chodzi o wrześniowe nowości. Jeśli chcecie być nieco bardziej na bieżąco, to serdecznie Was zapraszam do śledzenia mojego profilu na Facebooku i/lub Instagramie.

Pozdrawiam Was cieplutko,
Ania
Różany żel do twarzy JMO

21:22

Różany żel do twarzy JMO

Moja przygoda z kosmetykami John Masters Organics zaczęła się nieco przypadkiem, ale już wiem, że będzie z tego coś więcej niż tylko przelotny romans. O serum regulującym z mącznicy lekarskiej pisałam już TUTAJ, a dziś chciałabym zaprezentować Wam drugi produkt marki po jaki sięgnęłam, mianowicie różany żel do twarzy.

Podobnie jak w przypadku serum, zakup żelu był zupełnie spontaniczny. Nie potrzebowałam nowego myjadła do twarzy, bo mam jeszcze spory zapas pianki z Biodermy, ale wiecie była promocja -50% :)

Żel zawiera łagodną roślinna bazę myjącą oraz hipoalergiczne fosfolipidy wzmacniające zdolność wiązania wody w skórze. Polecany jest do pielęgnacji wszystkich typów skóry, szczególnie normalnej i suchej.

Składniki aktywne:
  • róża – leczy suchą i wrażliwą skórę
  • fosfolipidy roślin – budują błony komórkowe i pomagają w odbudowie naskórka
  • kwiat lipy – zmiękcza skórę i łagodzi podrażnienia
  • babka zwyczajna - odżywia i łagodzi podrażnienia; działa przeciwzapalnie
  • aloes - stymuluje wzrost komórek; działa przeciwzapalnie; przyśpiesza gojenie skóry

Skład: Aloe barbadensis (aloe vera) leaf juice, lauryl glucoside, sodium cocoyl glutamate, cocoglucoside, lactobacillus ferment, rosa damascena (rose) flower water, glycerin, sodium lauroyl lactylate, tilia cordata (linden) flower extract, plantago major (plantain) leaf extract, rosa damascena (rose) flower oil, cananga odorata (ylang ylang) flower oil, sclerotium gum, p-anisic acid, citric acid

Cena: ok. 116 zł/ 118 ml


Produkt zamknięty jest w niewielkiej buteleczce z ciemnego szkła, wyposażonej w wygodną pompkę, umożliwiającą precyzyjne dozowanie produktu. Ma postać dość rzadkiego, bezbarwnego płynu o specyficznym, wcale nie różanym zapachu. W dotyku jest bardziej kremowy niż żelowy, ładnie rozprowadza się na skórze i delikatnie pieni. Jest niezwykle łagodny, nie podrażnia nawet uszkodzonej skóry (testowałam na oblezionym od kataru nosie). Nie powiem Wam jak sobie radzi ze zmywaniem makijażu, bo od tego mam micel, ale wszystko inne zmywa bardzo dobrze. Skóra jest ładnie oczyszczona, miękka, gładka i przede wszystkim nie mam mowy nawet o najmniejszym wysuszeniu, czy ściągnięciu. Nie pozostawia na skórze żadnej wyczuwalnej warstwy, a mimo to dotykając jej ma się wrażenie, jakby dopiero co została potraktowana kremem nawilżającym. Wydajność produktu jest bardzo dobra - po prawie dwóch miesiącach stosowania dwa razy dziennie została mi jeszcze połowa opakowania.

Podsumowując, różany żel do twarzy John Masters Organics to produkt zdecydowanie wart polecenia. Mam co prawda cerę tłustą, ale wrażliwą i podatną na odwodnienie, więc bardzo doceniam jego delikatne, a jednocześnie skuteczne działanie. Z pewnością zagości na stałe w mojej pielęgnacji.

Pozdrawiam,
Ania
Copyright © 2017 Po tej stronie lustra