Balsam do ust Organique Cherry Candies

20:30

Balsam do ust Organique Cherry Candies

Balsamy do ust Organique budziły moją ciekawość odkąd tylko pojawiły się na rynku. Najpierw jednak nie było nam razem po drodze, potem mieszane opinie czytane w internecie ostudziły mój zapał i kiedy już miałam sobie odpuścić, wygrałam jeden z takich balsamów u kochanego Eska :*

Trafiła mi się wersja, którą wypróbować chciałam najbardziej, czyli Cherry Candies. Balsam zamknięty jest w małej aluminiowej puszeczce. Wyglądem opakowania do złudzenia przypomina mi ulubioną niegdyś poziomkową wazelinkę z Flosleku. Nawet konsystencja jest nieco wazelinowata. W opakowaniu balsam ma ciemnoróżowy kolor, ale na ustach staje się bezbarwny i tylko delikatnie je podkreśla nadając im subtelny połysk. Właściwości pielęgnacyjne produktu są bez zarzutu. Ładnie nawilża i zmiękcza usta, szybko przynosi ulgę i chroni przed wysychaniem. Dużo osób narzeka na słodkawy posmak balsamu. Mi on jakoś specjalnie nie przeszkadza. To co mnie razi w tym produkcie, to jego zapach. Wiem, że balsam nazywa się Wiśniowe Cukierki, ale szczerze mówiąc liczyłam, że będą to cukierki typowo owocowe, takie nieco bardziej kwaśne i soczyste, a tymczasem zapachem balsam przypomina ulepkowate babcine landryny z czasów głębokiego PRL-u. Sztuczne, chemiczne, obrzydliwie słodkie. I w żaden sposób nie da się w nich wyczuć choćby odrobiny wiśni.

Podsumowując, mimo, że zawiodłam się zapachem, sam balsam jako taki okazał się całkiem sympatyczny i cieszę się, że miałam okazję go wypróbować. Podczas jednej z ostatnich wizyt w salonie Organique obadałam sobie pozostałe warianty zapachowe i nie wykluczam w przyszłości sięgnięcia po czekoladę. Jednak póki co, moim numerem jeden jeśli chodzi o pielęgnację ust, pozostaje balsam Nuxe.

Pozdrawiam,
Ania
Max Factor Clump Defy Extensions

19:55

Max Factor Clump Defy Extensions

O mojej miłości do podstawowej czarnej wersji tuszu Max Factor False Lash Effect pisałam już nie raz. Jakiś czas temu postanowiłam wypróbować najnowszą pozycję wśród charakterystycznych pękatych tubeczek (?) - Clump Defy Extensions.

Opis producenta: Nowa maskara Clump Defy Extensions z gamy False Lash Effect pozwala zwiększyć objętość rzęs do 200%, wydłuża je i nie tworzy grudek, pozostawiając rzęsy idealnie rozdzielone. Ten efekt zapewnia połączenie pogrubiającej formuły zawierającej wydłużające włókienka z innowacyjną technologią szczoteczki. Wszystko to, dzięki innowacyjnej budowie szczoteczki Anti Clumps. Jej równomiernie i gęsto rozłożone włoski zatrzymują grudki, jeszcze zanim powstaną. Dzięki temu każde pociągnięcie jest perfekcyjne, a rzęsy idealnie pokryte i wyraziste. Z nową maskarą Clump Defy Extensions grudki należą do przeszłości – rzęsy są pięknie rozdzielone, a ich objętość i długość są nie do przeoczenia.

Cena: ok. 50 zł/ 13 ml

Może zacznę tak: nie widzę żadnych różnic w samym tuszu między klasyczną, czarną wersją False Lash Effect, a najnowszą Clump Defy Extensions. Oba tusze mają głęboki czarny kolor, który nie blaknie w ciągu dnia, nie kruszą się, nie osypują i nie rozmazują. Jedyne co różni te dwa produkty, to kształt szczoteczki. Nadal jest ona duża, silikonowa, ale w nowej wersji nadano jej łukowaty kształt oraz delikatnie wydłużono wypustki. W wyniku tych zmian, nowa maskara delikatnie podkręca rzęsy i jeszcze lepiej je rozczesuje. Podobnie jak w przypadku starej wersji, nie mam mowy o sklejaniu, grudkach i owadzich nóżkach. Efekt wciąż otrzymujemy bardziej dzienny i naturalny, niż sztuczny i teatralny jakby to sugerowała nazwa serii, stąd miłośniczki mocno podkreślonych rzęs mogą poczuć się nieco zawiedzione. Dla mnie poziom wydłużenia i pogrubienia jest wystarczający.

Podsumowując, tusz sprawdził się u mnie bardzo dobrze. Ponieważ jednak nie zauważyłam żadnych istotnych różnic między nim, a wersją podstawową, kiedy następnym razem stanę przed półką Max Factor najprawdopodobniej sięgnę raczej po tą drugą. Z czysto estetycznych względów. Kolorystyka opakowania wersji klasycznej lepiej do mnie przemawia :)

Znacie tusze z tej serii? Macie wśród nich swoich ulubieńców?

Pozdrawiam,
Ania
 
Clarins peeling do twarzy z mikrogranulkami

20:13

Clarins peeling do twarzy z mikrogranulkami

Peeling enzymatyczny Organique (KLIK) pokochałam miłością wielką, a on od czasu wycofania wadliwej serii, wciąż jest niedostępny ku mojej wielkiej rozpaczy. Wiadomo jednak, że czymś się złuszczać trzeba, odkurzyłam więc z zapasów zapomnianą miniaturę (30 ml) peelingu z mikrogranulkami Clarins i dziś przychodzę podzielić się z Wami moimi wrażeniami na temat tego produktu.

Peeling zamknięty jest w prostej, białej tubce z czerwonymi napisami i złotym paseczkiem na zakrętce. Ma postać delikatnego kremu z zanurzonymi w nim mikrogranulkami, które delikatnie, a zarazem skutecznie masują skórę i złuszczają martwy naskórek. Po jego użyciu skóra jest lekko zaróżowiona, miękka i miła w dotyku. Nie ma mowy o żadnym podrażnieniu, czy wysuszeniu, wręcz przeciwnie. Choć peeling nie pozostawia na skórze żadnej wyraźnie wyczuwalnej warstwy, w dotyku sprawia ona wrażenie jakby dopiero co została potraktowana bogatym kremem. Proces złuszczania umila nam delikatny zapach produktu.

Mimo wszystkich wymienionych wyżej zalet, peeling nie zrobił na mnie większego wrażenia. Ot, produkt jakich wiele. Być może bardziej doceniłyby go posiadaczki cery suchej, na mojej skórze tłustej sprawdził się dobrze, ale nie na tyle bym chciała do niego wrócić. W tej cenie (ok. 145 zł/ 50 ml ) oczekiwałabym jednak czegoś więcej. Wciąż czekam więc na wielki powrót peelingu Organique, a w między czasie przynajmniej poczynię jakieś zużycia w próbkach. 

Pozdrawiam,
Ania
Burt's Bees Tips & Toes Kit

15:45

Burt's Bees Tips & Toes Kit

Produkty Burt's Bees kusiły mnie już od dawna. Na mojej chciejliście od wielu miesięcy wisiało ich słynne masełko do skórek, sztyft ochronny i migdałowy krem do rąk o uroczym opakowaniu. Kiedy więc w czasie buszowania po allegro natrafiłam na zestaw Tips & Toes Kit (ok. 79 zł) zawierający między innymi te trzy produkty, decyzja zapadła szybko - biorę!



Almond Milk Hand Cream (7 g) - krem do rąk z woskiem pszczelim i mleczkiem migdałowym zamknięty w uroczym opakowaniu w formie ciężkiego szklanego słoiczka z białą nakrętką, na której widnieje nazwa produktu i rysunek krówki. Zdecydowanie cieszy oko :) Sam krem był dość gęsty i treściwy, wystarczyła dosłownie odrobina by nasmarować obie dłonie. Zostawiał na nich tłustą warstewkę, która potrzebowała chwili by się wchłonąć, ale za to naprawdę porządnie i długotrwale nawilżał. Zapach przyjemny, słodki, mleczno-migdałowy. Zdecydowanie nabrałam chęci za pełnowymiarowe opakowanie. Myślę, że na szafce nocnej koło łóżka sprawdziłby się świetnie.

Replenishing Lip Balm with Pomegranate Oil (4.25 g) - regenerujący balsam do ust z wyciągiem z granatu to produkt, który zdecydowanie mnie rozczarował. Niedostatecznie nawilża, szybko znika z ust i w ogóle ich nie chroni, o żadnej regeneracji nawet nie ma mowy. Jedynym plusem jest przyjemny owocowy zapach.

Honey & Grapeseed Oil Hand Cream (20 g) - krem do rąk z miodem i olejkiem z pestek winogron idealnie sprawdził się do noszenia w torebce. Miał dość dziwną, lekką konsystencję, która podczas aplikacji sprawiała wrażenia bardzo śliskiej. Szybko się wchłaniał, niemal od razu po aplikacji można było wrócić do swoich zajęć. Bardzo dobrze nawilżał. Zapach miał dość specyficzny, początkowo uważałam go za nieprzyjemny, ale z czasem się przyzwyczaiłam i przestał mi przeszkadzać. Trochę przypominał mi nielubiane przez nikogo białe landrynki (pamiętacie?).

Coconut Foot Cream (20 g) - kokosowy krem do stóp to kolejny produkt, który nie przypadł mi do gustu. Ma dziwną, przypominającą wazelinę konsystencję, pozostawia na stopach bardzo tłustą warstwę, więc nadaje się tylko do stosowania na noc i koniecznie pod skarpetki. Działanie praktycznie żadne, rano skóra jest sucha i szorstka. Zapach specyficzny, kokosowo-miętowo-pieprzowy.

Hand Salve (8.5 g) - lecznicza maść dla suchych, szorstkich i zniszczonych dłoni, to prawdziwy śmierdziel, przywołujący na myśl maści rozgrzewające, którymi mama smarowała mnie w dzieciństwie, kiedy byłam chora. Konsystencją przypomina wazelinę, po jej użyciu dłonie są niesamowicie tłuste przez dość długi czas (podejrzewam, że podobnie jak krem do stóp, maść powinno się stosować raczej na noc i pod bawełniane rękawiczki). Działanie ciężko mi ocenić, bo moje dłonie są aktualnie w dobrej kondycji. W każdym razie cudów żadnych nie zauważyłam.

Lemon Butter Cuticle Cream (8.5 g) - masełko do skórek to chyba najbardziej rozpoznawalny produkt firmy. Podobnie jak maść do dłoni zamknięte jest w opakowaniu w formie metalowej puszki, ma dość tłustą, wazelinowatą konsystencję. Zapach przyjemny, delikatny, cytrusowy. Działanie bardzo dobre. Już jednorazowa aplikacja poprawia wygląd skórek, sprawiając, że stają się miękkie, nawilżone i mniej widoczne.

Podsumowując, cieszę się z zakupu zestawu. Myślę, że jest to fajny sposób żeby poznać firmę i jej produkty. Jakichś większych zachwytów Burt's Bees we mnie nie wzbudziło i z pewnością nie rzucę się teraz z szaleństwem w oczach zamawiać wszystkich ich produktów jakie tylko są dostępne. Sztyft ochronny już zniknął z mojej listy, masełko do skórek jest produktem bardzo wydajnym, więc zakupu też na razie nie planuję, bo to które znalazłam w zestawie zostanie ze mną jeszcze długo. Jedynie migdałowy krem do rąk rozbudził we mnie ochotę na więcej i myślę, że wkrótce znów się spotkamy. Tym razem w pełnym wymiarze.

Pozdrawiam,
Ania
Yankee Candle Citrus Tango

20:24

Yankee Candle Citrus Tango

Cytrusy kojarzą mi się z zimą. Nie z gorącym latem, kiedy wspaniale mogłyby orzeźwiać, ale właśnie z zimą. Nie wiem, czy to przez zwiększone zapotrzebowanie na witaminę C w tym okresie, czy to taki relikt z przeszłości, kiedy właśnie przed świętami Bożego Narodzenia pojawiały się w sklepach mandarynki i pomarańcze, ale tak właśnie jest. I z myślą o tych coraz chłodniejszych dniach zakupiłam swój pierwszy cytrusowy wosk.

Yankee Candle Citrus Tango wchodził w skład kolekcji na lato 2014. Łączy w sobie aromat pomarańczy, limonki i grejpfruta. Jego jasny, żółty kolor i soczyście kolorowa ilustracja na etykiecie nastrajają bardzo optymistycznie. Zapach nie należy do intensywnych, nie utrzymuje się długo w pomieszczeniu, a i w trakcie palenia powiedziałabym, że jest ledwo wyczuwalny. Może to i dobrze. Nie drażni, nie powoduje bólu głowy, nie wywołuje skojarzeń z cytrusowym odświeżaczem do toalet. Jest dyskretnie, subtelnie, przyjemnie, ale... brakuje mu tego czegoś. Z pewnością jest to zapach miły dla nosa, ale nie porywa, nie uzależnia, nie sprawia, że chce się go czuć bez przerwy. Zużyję go z przyjemnością, ale wracać nie planuję.

Pozdrawiam,
Ania
Organique Eternal Gold - Złoty balsam z masłem shea oraz złoty peeling cukrowy

13:16

Organique Eternal Gold - Złoty balsam z masłem shea oraz złoty peeling cukrowy

Zestaw składający się z balsamu do ciała z masłem shea oraz peelingu cukrowego Organique z linii Eternal Gold, wygrałam jeszcze we wrześniu u Marti. Dziś przychodzę do Was z małym sprawozdaniem, jak produkty te się u mnie sprawdziły.

Zarówno balsam, jak i peeling zamknięte są w typowych dla marki opakowaniach w formie plastikowych słoiczków z aluminiową zakrętką. Słoiczki są szerokie i płaskie, na zakrętce znajduje się stonowana, miła dla oka etykieta. Zapach produktów jest raczej delikatny i bardzo elegancki.

Złoty balsam z masłem shea (ok. 65,90 zł/200 ml) charakteryzuje się zbitą, grudkowatą konsystencją, typową dla produktów z wysoką zawartością masła shea. Pod wpływem ciepła naszego ciała topi się, co ułatwia aplikację. Już niewielka ilość produktu wystarczy na dokładne wysmarowanie całego ciała. Balsam pozostawia na skórze tłustą powłoczkę, która potrzebuje nieco czasu żeby się wchłonąć, więc najlepiej jest go stosować na noc. Silnie nawilża i odżywia skórę, świetnie radząc sobie również z jej bardziej przesuszonymi partiami jak stopy, łokcie, czy kolana. Rano skóra jest gładka i miękka w dotyku. Producent deklaruje, że w balsamie znajdują się rozświetlające złote drobinki. Mi szczerze mówiąc nie dane było tego zauważyć, jednak coś w tym musi być, bo któregoś dnia mąż mi powiedział, że ładnie błyszczę, a nic innego poza tym produktem na siebie nie nakładałam (dodam, że było to następnego dnia rano i nie chodziło o połysk natłuszczonej skóry).

Skład: Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Cera Alba, Cetearyl Alcohol, Glycine Soya (Soybeen) Oil, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Vitis Vinifera (Grape) Seed Oil, Parfum, Tocopherol (mixed), Beta-Sitosterol, Squalene, Syntethic Fluorphlogopite, Titanum Dioxide, Iron Oxide, Limonene, Linalool, Benzyl Salicylate, Alpha-Isomethyl Ionone, Coumarin, Citral, Citronellol.

Złoty peeling cukrowy (ok. 67,90 zł/200 g) ma bardzo fajną puszystą konsystencję, dzięki czemu bardzo łatwo się nabiera i rozprowadza. Jego siłę zdzierania określiłabym jako średnią. Nie jest tak delikatny jak scrub z Pat & Rub, ale też daleko mu do mocy domowego peelingu kawowego. Spokojnie można go stosować kilka razy w tygodniu. Dzięki zawartości olejku sojowego i masła shea peeling nie tylko masuje i usuwa martwy naskórek, ale też nawilża i delikatnie natłuszcza skórę, pozostawiając ją miękką i gładką. Osoby, które nie mają większego problemu z suchością skóry, spokojnie będą mogły zrezygnować już z nakładania balsamu.

Skład: Sucrose, Glicyne Soya (Soybeen) Oil, Ethylhexyl Cocoate, Cetearyl Alcohol, Cera Alba, Parfum, Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Tocopheryl Acetate, Tocopherol (mixed), Beta-Sitosterol, Squalene, Syntethic Fluorphlogopite, Titanum Dioxide, Iron Oxide, Limonene, Linalool, Benzyl Salicylate.

Podsumowując, oba produkty bardzo przypadły mi do gustu i tylko ugruntowały moją miłość do Organique. Z przyjemnością będę do nich wracać.

Pozdrawiam,
Ania
MAC Cheeky Bugger

19:26

MAC Cheeky Bugger

Tak wiem, że to produkt z edycji limitowanej. Tak wiem, że wyszła już wieki temu i tak wiem, że już od dawna jest niedostępna. Ale muszę. Wybaczcie.

Edycje limitowane w ofercie MAC pojawiają się jak grzyby po deszczu. Zwykle za nimi nie nadążam i w znakomitej większości nie budzą we mnie jakichś większych emocji. Ale z tą sygnowaną przez Kelly Osbourne było inaczej. Dosłownie ślęczałam godzinami na stronie internetowej, co chwilę klikając "odśwież", żeby tylko mieć pewność, że uda mi się upolować upatrzony róż o wdzięcznej nazwie Cheeky Bugger (satin).

Róż zamknięty jest w klasycznym dla firmy opakowaniu w uroczym jasnofioletowym kolorze i nie ukrywam, że odegrało ono niemałą rolę w rozbudzeniu mojego chciejstwa. Mam słabość do róży i fioletów i nic na to nie poradzę. Sam róż producent opisywał jako "brzoskwiniowy brąz", ale tylko częściowo mogę się z nim zgodzić. Brzoskwiniowych tonów łatwo możemy się w nim doszukać w zależności od światła, ale brązu nie widzę w nim ni grama. Dla mnie to jasny, nieco przybrudzony róż. Ani całkiem ciepły, ani całkiem chłodny. Ot, taki bezpieczny odcień. Dobrze napigmantowany i bardzo trwały.

Tak prezentuje się na policzku:


Część osób porównuje go do innego różu MAC dostępnego w regularnej kolekcji - Rosy Outlook. Dla mnie jednak są dwa zupełnie różne odcienie. O tym drugim opowiem Wam innym razem :)

Pozdrawiam,
Ania

Zużyte w październiku

20:54

Zużyte w październiku

Nie wiem, czy to ze względu na specyfikę tych dni przełomu października i listopada, czy już jakieś przesilenie jesienne mnie dopada, ale tak się nie mogłam zabrać za to denko, że głowa mała. Na szczęście wysypujące się z torebeczki śmieci potrafią być wystarczająco silną motywacją, więc w końcu się zmobilizowałam i oto jest.

Zdjęcie grupowe już było, to teraz po kolei :)

1. Tonik łagodzący Pat & Rub (KLIK) - zdecydowanie najlepszy tonik jaki w życiu miałam, przywrócił mi wiarę w sens tonizowania skóry. Aktualnie używam toniku z Clochee, który też jest niczego sobie, ale jak tylko go wykończę wracam do P&R.

2. Bioderma Sensibio H2O - mój ulubiony micel. Aktualnie używam płynu micelarnego Bandi, ale do Biodermy będę wracać po wsze czasy.

3. Serum regulujące z mącznicy lekarskiej John Masters Organics (KLIK) - produkt, który żegnam z żalem i do którego z pewnością będę wracać, bo miał zbawienny wpływ na moją tłustą cerę. Gdybyście gdzieś wypatrzyły go w promocji, dajcie znać :)

4. Nawilżający fluid Pharmaceris - bardzo fajny, lekki podkład. Kiedyś był moim ulubieńcem i sięgałam po niego regularnie, ostatnio jednak wyparły go krem BB (KLIK) i podkład mineralny (KLIK). Na razie więc powrotu nie planuję, ale też nie wykluczam.

5. Biała glinka Organique (KLIK) - delikatna i skuteczna w działaniu, ładnie oczyszcza cerę i delikatnie ją rozjaśnia. Teraz będę testowała glinkę ghassoul, ale do białej z pewnością będę wracać.

6. Róż w kremie Inglot - wyrzucam, bo jest już po terminie ważności. Kolor miał cudny, ale kompletnie nie radziłam sobie z jego aplikacją :/ Może kiedyś ponowię próbę, na razie róże w kremie sobie odpuszczam.

7. Inglot Duraline - kolejny produkt, który idzie do kosza niemal w całości, a termin ważności minął mu już dawno temu. Używałam go częściej zaraz po kupieniu, z czasem poszedł w całkowite zapomnienie. Sama już do niego nie wrócę, ale generalnie produkt jest bardzo dobry i w 100% spełnia swoją funkcję, więc jeśli ktoś myśli nad zakupem, to polecam.

8. Żel pod prysznic Original Source - całkiem przyjemne myjadło o bardzo ładnym waniliowo-malinowym zapachu i przystępnej cenie. Zachwytów żadnych we mnie nie wzbudził, ale ze względu na łatwą dostępność pewnie kiedyś jeszcze sięgnę po jakiś inny wariant zapachowy. Na razie wróciłam do ulubionych żeli z The Body Shop, a w zapasach czeka na mnie jeszcze żel z Bath & Body Works.

9. Lactacyd Femina Plus - mój ulubiony płyn do higieny intymnej, który świetnie sprawdza się również do mycia włosów, a nawet twarzy. Z pewnością jeszcze nie raz zagości w mojej łazience. Aktualnie zastępuje mi go Facelle Sensitive.

10. Bogaty balsam do stóp Pat & Rub - początkowo nie przypadł mi do gustu, ale im dłużej go stosowałam, tym wyraźniej dostrzegałam jego dobroczynne działanie. Skóra stóp była dobrze nawilżona i zmiękczona. Zapach dość specyficzny, ale i on wraz z upływem czasu przestał mi przeszkadzać. Chętnie kiedyś wrócę do tego balsamu, ale najpierw chciałabym jeszcze wypróbować pozostałe warianty.

11. Calvin Klein Obsession Night (KLIK) - dostałam ten zapach w zeszłym roku pod choinkę i nawet polubiłam. Zużyłam z przyjemnością, ale sama z pewnością do niego nie wrócę, przynajmniej na razie. Są bowiem na rynku zapachy, które budzą we mnie więcej emocji :)

12. Bogate masło do ciała Clochee (KLIK) - paskudny szary plastik, obrzydliwie słodki zapach i fenomenalne działanie, tak w skrócie można opisać ten produkt. W mojej łazience on więcej nie postanie.

13. Organique błoto z Morza martwego - kupione jeszcze w sezonie letnim, bo miałam walczyć z cellulitem. Niestety produkt okazał się dla mnie zbyt skomplikowany w użyciu. Najpierw producent zaleca wykonać peeling, potem nałożyć błoto, owinąć się folią spożywczą i zapakować na ok. 20 minut pod koc. Takich zabiegów należy wykonać 10 co drugi dzień. Jedno opakowanie błotka starczyło mi na 5 sesji obejmujących uda i pośladki, ale przyznaję, że dla mnie to za dużo zabawy i nie wykonywałam okładów regularnie. Jeśli jesteście bardziej zdeterminowane, to można wypróbować, tym bardziej, że cena błota nie jest jakaś zawrotna (ok. 25 zł/200 ml).

14. Peeling do stóp Neutrogena - dostałam go kiedyś gratis do zakupów w Rossmannie albo Naturze. Bardzo fajnie się sprawdzał, był bardzo wydajny. Czy kiedyś wrócę? Nie wiem. Generalnie nie kupuję specjalnych peelingów do stóp, traktuję je pilnikiem i zwykłym peelingiem do ciała. A nawet jeśli kiedyś poczuję potrzebę posiadania osobnego peelingu do stóp, to pewnie będę chciała wypróbować coś nowego.

15. Biovax Naturalne Oleje - bardzo przyjemna maska do włosów o ujmującym zapachu. Po jej użyciu włosy są milutkie i błyszczące. To było moje drugie opakowanie, myślę, że będą kolejne. Aktualnie mam w użyciu wersję do włosów suchych i zniszczonych, zobaczymy czy godnie ją zastąpi.

16. Organique Anti-Age maska do włosów - moja ukochana. Bardzo silnie nawilża włosy, pięknie wygładza i nadaje im niesamowity blask. Na dodatek ma obłędny winogronowy zapach, który utrzymuje się na włosach do następnego mycia. Moje włosy ją uwielbiają i dopóki tak będzie ma zapewnione stałe miejsce w mojej kosmetyczce.

Ostatnio przeraziłam się ilością próbek jaką nagromadziłam i doszłam do wniosku, że czas zacząć je zużywać. W październiku rozpracowałam próbki szamponu i maski Mythos. Szampon wydał mi się całkiem przyjemny, maska niekoniecznie. Podczas ostatnich zakupów w Organique dostałam próbkę nowego peelingu korundowego, który zasilił serię Eternal Gold.  Zapowiada się ciekawie i z pewnością przy najbliższej okazji poproszę o jeszcze, ale wciąż czekam na powrót peelingu enzymatycznego. Od Irenki dostałam odlewkę masła do ciała Organique z kozim mlekiem i liczi (KLIK) oraz próbki kremów do ciała marki Rituals. Magic Touch nic mi nie urwał, ale Honey Touch zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie i zdecydowanie nabrałam ochoty by poznać go w pełnym wymiarze. W ubiegłym miesiącu wykończyłam również próbkę kremu BB Dr G Perfect Pore Cover (KLIK) oraz miniaturkę kremu do rąk Burt's Bees Honey & Grapeseed (całkiem fajne mazidło, w sam raz do torebki).

Uff, to już wszystko. Teraz czekam na relację, jak tam Wasze zużycia :)

Pozdrawiam,
Ania
Ulubieńcy października

18:01

Ulubieńcy października

Kolejny miesiąc za nami, pora więc na kolejne podsumowania. Na początek produkty, po które w październiku sięgałam najczęściej, i które zasłużyły sobie na miano ulubieńców ubiegłego miesiąca.

Różany żel do twarzy John Masters Organics (KLIK) zakupiony pod wpływem promocji okazał się prawdziwym hitem. W październiku sięgałam po niego non stop, przez co buteleczka dobija już dna, nad czym bardzo ubolewam. Bardzo skuteczny i delikatny preparat, z pewnością wrócę do niego, gdy tylko nadarzy się okazja.

Olejek do kąpieli i masażu Owocowy Koktajl Organique - stosuję go głównie do kąpieli i sprawdza się naprawdę świetnie. Wystarczy niewielka ilość, aby całą łazienkę wypełnił piękny owocowy zapach, a skóra po kąpieli była przyjemnie nawilżona i natłuszczona.

Liftingujące serum pod oczy Yonelle - doskonale nawilża skórę wokół oczu, wygładza ją i rozjaśnia. Ostatnio mało sypiam i jestem przemęczona, co niestety na skórze pod oczami od razu staje się widoczne. Codzienne stosowanie serum pozwala zredukować oznaki zmęczenia i cieszyć się świeżym spojrzeniem.

MAC Rosy Outlook - delikatny różany odcień o satynowym wykończeniu, dający efekt naturalnego rumieńca i subtelnego rozświetlenia. Dobrze napigmentowany i bardzo trwały. Świetnie się sprawdzał zwłaszcza w te dni, kiedy wiedziałam, że muszę dłużej zostać w pracy i nie będę miała czasu na poprawki makijażu w ciągu dnia. Dawał mi poczucie pewności, że dzięki niemu nawet pod koniec dnia twarz będzie wyglądała promiennie i świeżo.

Essie A List (KLIK) - piękna głęboka czerwień z nutką ciemnego różu, idealna nie tylko na jesień. W październiku towarzyszyła mi niemal nieprzerwanie.

A jacy są Wasi ulubieńcy października?

Pozdrawiam,
Ania
Copyright © 2017 Po tej stronie lustra