L'Oreal Volume Million Lashes So Couture So Black

18:17

L'Oreal Volume Million Lashes So Couture So Black

Maskara L'Oreal Volume Million Lashes So Couture So Black szturmem podbiła blogosferę. Jeszcze pod koniec ubiegłego uroku ze wszystkich stron zasypywały mnie pozytywne recenzje, więc kiedy tuż przed świętami Bożego Narodzenia zobaczyłam ją w Naturze z rabatem -40%, niewiele myśląc wrzuciłam do koszyka.



Opakowanie tuszu jest całkiem solidne i bardzo wygodne w użytkowaniu, ale jego kolorystyka kompletnie do mnie nie przemawia. Lubię czerń, lubię złoto, lubię fiolet, ale tutaj to połączenie wygląda jakoś tak tandetnie i pstrokato. Na szczęście sam tusz jest bardzo dobrej jakości. W moim przypadku od samego początku miał idealną konsystencję i dopiero teraz, po trzech miesiącach użytkowania zaczął nieco wysychać. Silikonowa szczoteczka ładnie rozdziela rzęsy, precyzyjnie pokrywając je głębokim czarnym kolorem. Tusz pozostaje na rzęsach przez cały dzień, nie kruszy się i nie osypuje. Absolutnie nie musimy obawiać się efektu pandy. Pod koniec dnia bezproblemowo zmywa się delikatnym płynem micelarnym (Bioderma Sensibio H2O). Na szczoteczce faktycznie delikatnie pachnie czekoladą.

Cena: ok. 60 zł/9,5 ml





Jest tylko jedno "ale", które sprawia, że produkt ten nie zagości w mojej kosmetyczce na dłużej, a mianowicie alkohol denaturowy dość wysoko w składzie (KLIK). Przez te trzy miesiące stosowania krzywdy mi nie zrobił, ale podejrzewam, że w dłuższej perspektywie mógłby się odbić negatywnie na stanie moich rzęs, tym bardziej, że niczym ich nie pielęgnuję. Z tego też powodu po L'Oreal Volume Million Lashes So Couture So Black będę sięgać jedynie od czasu do czasu. Do codziennego użytku wybieram jednak moją ulubioną Max Factor False Lash Effect (KLIK), tym bardziej, że na moich rzęsach praktycznie nie ma między tymi dwoma produktami żadnej różnicy.

Pozdrawiam,
Ania
Cukrowy peeling do ciała Phenome

20:03

Cukrowy peeling do ciała Phenome

Z produktami marki Phenome jest tak, że jedni je kochają i wychwalają pod niebiosa, inni uważają za niewarte swoje ceny. Od kilku miesięcy i ja je wreszcie poznaję i póki co, naszą relację mogłabym określić w dwóch słowach: to skomplikowane. Do tej pory na blogu pojawiły się wpisy poświęcone czterem kosmetykom firmy. Dwa z nich - jabłkowy tonik (KLIK) i regenerujący krem do rąk (KLIK) zaskarbiły sobie moją sympatię. Dwa pozostałe - regenerujące masło do ciała (KLIK) i maseczka rozświetlająca (KLIK) większego wrażenia nie zrobiły. Dziś przychodzę do Was z recenzją cukrowego peelingu do ciała Nourishing Deeply Sweet Scrub i niestety, będzie to mojego znęcania się ciąg dalszy...

Peeling zamknięty jest w ciężkim szklanym słoiczku wykonanym z grubego, ciemnego szkła. Jest to rozwiązanie nie tyle nieporęczne, co wręcz niebezpieczne. Nie wiem jak Wy, ale ja zwykle używam peelingów pod prysznicem, gdzie jest mokro i ślisko. Plastikowe tubki nie raz lądują z hukiem na dnie wanny, więc tego słoja nawet nie odważyłabym się tam ze sobą zabrać. Stoi więc grzecznie na półce, a idąc pod prysznic zabieram ze sobą wymierzoną porcję produktu przełożoną do plastikowej zakrętki. 

Drugą kwestią, na którą sobie ponarzekam jest sypka konsystencja peelingu. Zatopione w nim drobinki cukru są dosyć ostre i pewnie zdzierałyby martwy naskórek z dużą skutecznością, gdyby tylko wystarczająco długo pozostały na skórze. Niestety, mój masaż trwa dosłownie kilka - kilkanaście sekund, bowiem grawitacja nie pozwala na więcej. Po tym czasie wszystkie drobinki peelingują mi co najwyżej wannę i stopy.

Trzecia sprawa to praktycznie całkowity brak nawilżenia. Jestem zwolenniczką peelingów zostawiających na skórze nawilżająco-natłuszczającą powłoczkę. Moja sucha, atopowa skóra ją kocha, a ja mogę zaoszczędzić kilka minut na smarowaniu całego ciała treściwym masłem. Peeling Phenome mimo, że zawiera w składzie liczne olejki, takiej warstwy na ciele nie zostawia. Nie mogę powiedzieć, skóra po zabiegu nie jest wysuszona, ale bez masła zdecydowanie się nie obejdzie.

Poza tym podczas wykonywania masażu peeling się pieni, a jego powszechnie zachwalany na blogach zapach ("o kojącej waniliowej nucie, przełamanej aromatem kwiatów i zielonych cytrusów") w moim odczuciu jest co najwyżej średni.

Skład: Sucrose, Macadamia Ternifolia Seed Oil / Macadamia Integrifolia Seed Oil, Polyglyceryl-4-Caprate, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Silica, Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil, Cocos Nucifera (Coconut) Oil, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Mauritia Flexuosa (Buriti) Fruit Oil, Vitis Vinifera (Grape) Seed Oil, Citrus Reticulata (Tangerine) Leaf Oil, Tocopherols, Coco-Glucoside, Glycerin, Aqua, Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Peel Extract, Citrus Paradisi (Grapefruit) Fruit Extract, Ananas Sativus (Pineapple Plant) Fruit Extract, Citrus Medica Limonum (Lemon) Peel Extract, Hibiscus Sabdariffa Flower Extract, Dehydroacetic Acid, Parfum, Benzyl Alcohol, Glyceryl Caprylate, Caramel, Geraniol, Limonene

Cena: 139 zł/ 200 ml 

Wiem, że cukrowy peeling do ciała Phenome ma szerokie grono zwolenników, ale ja niestety się do nich nie zaliczam i jeśli zapytacie mnie o radę w kwestii jego zakupu, po prostu odeślę Was do salonu Organique.

Pozdrawiam,
Ania
Essie In Stitches

21:59

Essie In Stitches


Dawno nie było na blogu lakierowego wpisu, pomyślałam więc, że czas to nadrobić. Tym bardziej, że Essie In Stitches jest ze mną od listopada i najwyższy czas w końcu Wam go pokazać.


In Stitches to kolor nieoczywisty i nietypowy. W zależności od światła przybiera odcień zgaszonego brudnego różu lub ceglasto rudej czerwieni. Ma kremową konsystencję i łatwo się rozprowadza. Do pełnego krycia potrzebuje dwóch cienkich warstw. Schnie dosyć szybko, trzyma się ok. 4-5 dni. Na dłoniach prezentuje się tak:


Jest to jeden z tych kolorów, na które muszę mieć ochotę. Kupiłam go jesienią i pięknie się z tą porą roku komponował, ale teraz wiosną, kiedy jest więcej światła prezentuje się równie ciekawie, ukazując swoje różne oblicza. Z pewnością nie jest to odcień dla każdego, ale myślę, że warto mu się bliżej przyjrzeć.

Pozdrawiam,
Ania
Phenome Vitality Shine Mousse Mask

20:41

Phenome Vitality Shine Mousse Mask

Maseczka rozświetlająca Phenome Vitality Shine opracowana na bazie ekstraktu z jabłek i octu owocowego miała być moim wybawieniem. Miała robić praktycznie wszystko: nawilżać, odmładzać, wygładzać, rozświetlać, a co najważniejsze - miała redukować przebarwienia i wyrównywać koloryt skóry. A czy to robi? No cóż, po kilku miesiącach stosowania mam mieszane uczucia...

Maseczka zamknięta jest w ciężkim słoiczku z ciemnego szkła. Ma postać lekkiego musu o pięknym jabłkowym zapachu, łatwo rozprowadza się na skórze i dość szybko wchłania zostawiając na skórze delikatną powłoczkę typową dla kosmetyków o żelowej konsystencji. Teraz kiedy używam serum regulującego JMO (KLIK) i moja skóra mniej się przetłuszcza jakoś specjalnie mi to nie przeszkadza, wcześniej jednak miałam wrażenie, że ta warstwa zakleja mi skórę. Maseczkę stosujemy na noc jak krem i w czasie tej nocy sebum dosłownie zbierało się pod tą cienką warstwą maseczki nie mając żadnego ujścia. Budząc się rano świeciłam się jak latarnia i czułam się po prostu obrzydliwie brudna. Zdecydownie niefajne uczucie. 

Jak wspomniałam, teraz kiedy moja skóra mniej się przetłuszcza stosowanie maski stało się znacznie przyjemniejsze. Rano buzia wciąż jest pokryta tą dziwną warstwą, ale przynajmniej jest niemal matowa. Co do działania, to najbardziej liczyłam na rozjaśnienie przebarwień i wyrównanie kolorytu skóry (z nawilżeniem generalnie nie mam większych problemów, a jak już się takowe pojawią, to mam od tego inne produkty). Początkowo byłam z maski bardzo zadowolona, ale w tym czasie stosowałam ją równolegle z pozostałymi posiadanymi przeze mnie produktami z tej serii, czyli tonikiem (KLIK) i żelem do twarzy. Kiedy postanowiłam produkty rozdzielić i testować pojedynczo, aby lepiej poznać ich działanie, okazało się, że zachwyty minęły. Poducent nie podaje nam informacji o tym, jak często należy stosować maskę, więc stosowałam ją tradycyjnie 1-2 razy w tygodniu. Zwykle maseczki mają to do siebie, że przynajmniej bezpośrednio po użyciu widzimy zmianę w wyglądzie naszej skóry, w tym przypadku jednak nic takiego nie następuje. W bardziej długofalowej perspektywie też nie widzę żadnych większych efektów. Przebarwienia jak były tak są i mają się dobrze.

Skład: Aloe Barbadensis Leaf Water, Glycerin, Pyrus Malus Fruit Extract, Acetum, Polysorbate 80, Prunus Armeniaca Fruit Extract, Prunus Persica Fruit Extract, Sodium Hyaluronate, Xanthan Gum, Aqua, Citrus Medica Limonum Peel Extract, Carica Papaya Fruit Extract, Citrus Aurantium Dulcis Peel Extract, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Babassu Oil Polyglyceryl-3 Esters, Camellia Sinensis Extract, Ginkgo Biloba Leaf Extract, Citrus Paradisi Fruit Extract, Ananas Sativus Fruit Extract, Hibiscus Sabdariffa Flower Extract, Iris Florentina Root Extract, Panax Ginseng Root Extract, Vitis Vinifera Leaf Extract, Castanea Sativa Seed Extract, Avena Sativa Kernel Extract, Triticum Vulgare Germ Extract, Panthenol, Betaine, Chamomilla Recutita Flower Extract, Benzyl Alcohol, Parfum, Chondrus Crispus Extract, Mauritia Flexuosa Fruit Oil, Malpighia Punicifolia Fruit Extract, Dehydroacetic Acid, Hexyl Cinnamal, Cinnamal.

Cena:  96 zł/50 ml

Podsumowując, tak jak wspomniałam mam mieszane uczucia wobec tej maseczki. W towarzystwie innych produktów z serii wydawało mi się, że daje naprawdę fajne efekty, tymczasem stosowana solo zdaje się nie robić z moją skórą praktycznie nic (dla sprawiedliwości dodam, że moje przebarwienia, to przebarwienia pozapalne, nie wiem jak produkt poradziłby sobie z przebarwieniami słonecznymi). Oczywiście zużyję ją do końca, a trochę mi to jeszcze zajmnie, bo jest szalanie wydajna, ale zakupu z pewnością nie ponowię.

Pozdrawiam,
Ania
Chanel Chance Eau Tendre

19:18

Chanel Chance Eau Tendre

Nie jestem maniaczką perfum, ale jak każda kobieta lubię piękne zapachy. Z podziwem oglądam pokaźne kolekcje flakoników, choć sama nigdy nie miałam na raz więcej niż dwa-trzy. Zawsze marzyłam raczej o znalezieniu zapachu idealnego, który stałby się częścią mnie, i którym mogłabym spryskiwać się całe życie. W minione wakacje zupełnie przypadkiem trafiłam na pretendenta do tego tyłu.



Chanel Chance Eau Tendre to zapach świeży i radosny, kojarzący się ze słońcem i młodością. Kwiatowo-owocowa kompozycja skrywa w sobie nuty pigwy, grejpfruta, jaśminu, hiacynta, irysa, ambry, drzewa cedrowego i białego piżma. Jak większość tego typu perfum, Chanel Chance Eau Tendre są lekkie i delikatne. Zapach trzyma się blisko skóry, więc idealnie nadaje się do stosowania na dzień, do pracy. Kiedy w wakacje poprosiłam w Sephorze o próbkę tych perfum byłam pod wrażeniem trwałości zapachu, niestety po raz kolejny okazało się, że tester sobie, a wersja pełnowymiarowa sobie. Chanel Chance Eau Tendre występują tylko pod postacią wody toaletowej, na mojej skórze zapach jest wyraźnie wyczuwalny ok. 4 godzin, znacznie dłużej utrzymuje się na włosach i ubraniach. Nie jest to wynik zły, ale wiadomo - mogłoby być lepiej. Mimo to jednak wciąż jestem urzeczona tym zapachem i  mogłabym godzinami siedzieć z nosem w buteleczce. Z pewnością jest to jeden z najpiękniejszych zapachów jakie w życiu wąchałam i póki co mam wrażenie, że nigdy mi się nie znudzi.

Pozdrawiam,
Ania
Phenome Milky Almond Regenerating Body Butter

18:36

Phenome Milky Almond Regenerating Body Butter

Jakiś czas temu pisałam Wam o regenerującym kremie do rąk Phenome (KLIK), który zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie. Dziś, chciałabym zaprosić Was na krótką recenzję regenerującego masła do ciała.



Masło przeznaczone jest do pielęgnacji skóry suchej i bardzo suchej. Jego zadaniem jest nawilżenie i natłuszczenie skóry, zlikwidowanie uczucia ściągnięcia, a także wzmocnienie bariery ochronnej skóry. Zamknięte zostało w estetycznym, choć mało poręcznym słoiczku z grubego, ciemnego szkła. Konsystencja masła jest gęsta i treściwa, podczas aplikacji lubi się nieco mazać, więc musimy włożyć trochę wysiłku w dokładne rozprowadzenie produktu. Zapach przyjemny, delikatny. Według producenta odnajdziemy w nim migdały, orzechy i wanilię, ale ja czuję tylko migdały.

Skład: Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Fruit Water, Caprylic/Capric Triglyceride, Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Dicaprylyl Carbonate, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil, Cetearyl Alcohol, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Cocos Nucifera (Coconut) Oil, Squalane, Myristyl Myristate, Glycerin, Shorea Stenoptera Seed Butter, Glyceryl Stearate, Cetearyl Glucoside, Stearic Acid, Hydrogenated Vegetable Oil, Tocopherols, Sodium Stearoyl Glutamate, Aqua, Castanea Sativa (Chestnut Tree) Seed Extract, Avena Sativa (Oats) Kernel Extract, Triticum Vulgare (Wheat) Germ Extract, Iris Florentina Root Extract, Panax Ginseng Root Extract, Vitis Vinifera (Grape) Leaf Extract, Dehydroacetic Acid, Parfum, Sodium Stearoyl Lactylate, Cetyl Alcohol, Vegetable Oil, Xanthan Gum, Hydrolyzed Wheat Protein, Mel, Tocopheryl Acetate, Glycine Soja (Soybean) Sterols, Sodium Carboxymethyl Betaglucan, Sodium Lactate, Carnosine, Mauritia Flexuosa (Buriti) Fruit Oil, Lactic Acid, Sodium Phytate, Benzyl Alcohol, Caramel, Geraniol, Limonene, Linalool.

Cena: ok. 49 zł/50 ml lub 147 zł/200 ml

Jeśli chodzi o działanie masełka, to mam mieszane uczucia. W te dni, kiedy moja skóra miała się dobrze sprawdzało się całkiem nieźle, jednak w okresie kiedy była mocno przesuszona nie do końca dawało sobie z nią radę. Musiałam aplikować większą porcję, aby w ogóle pozbyć się uczucia dyskomfortu, a i tak po kilku godzinach skóra domagała się dokładki. Nie lubię takiej ruletki, zwłaszcza za taką cenę, więc raczej już do tego produktu nie wrócę. Tym bardziej, że jest na rynku wiele innych, znacznie tańszych, które sprawdzają się w każdej sytuacji.

Pozdrawiam,
Ania
Organique olejek do kąpieli i masażu Owocowy Koktajl

18:50

Organique olejek do kąpieli i masażu Owocowy Koktajl

Mój główny sezon kąpielowy pomału dobiega końca. Wraz z nadejściem dłuższych i cieplejszych dni, człowiek jakoś tak coraz rzadziej myśli o wylegiwaniu się w wannie. Ale zanim nadejdzie taka prawdziwa wiosna czeka nas jeszcze nie jeden chłodny, deszczowy wieczór, który możemy sobie umilić kąpielą i dziś chciałabym napisać Wam kilka słów o produkcie, który będzie do niej idealnym dodatkiem.

Olejek do kąpieli i masażu Organique dostępny jest w czterech zapachach: Owocowy Koktajl, Mrożona Herbata, Pinakolada i Pomarańcza. Ja zdecydowałam się na ten pierwszy. Produkt zamknięty jest w buteleczce z ciemnego plastiku z zamknięciem typu disc-top. Kolorowa etykieta nawiązuje do wybranej wersji zapachowej i jest bardzo przyjemna dla oka. Olejek ma bardzo prosty i krótki skład. Jego bazę stanowi olej słonecznikowy, bogaty w witaminy i kwasy tłuszczowe. Możemy wykorzystać go do masażu ciała, bądź jako dodatek do kąpieli. Ponieważ za smarowaniem ciała olejkami nie przepadam, korzystałam głównie z tego drugiego zastosowania i tu olejek sprawdzał się naprawdę świetnie. Wbrew pozorom okazał się bardzo wydajny. Wystarczyło dolać do wanny niewielką ilość, aby nasze ciało po kąpieli było przyjemnie nawilżone i natłuszczone. Piękny, owocowy zapach natychmiast poprawia nastrój, pomaga się odprężyć i zrelaksować. Jest na tyle intensywny by podczas kąpieli wypełniał całą łazienkę, a jednocześnie na tyle wyważony, by nawet po dłuższym czasie nie męczył i nie przyprawiał o ból głowy.

Skład: Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Parfum, Tocopheryl Acetate, Tocopherol (Mixed), Beta-Sitosterol, Squalene, Limonene, Linalool.

Cena: ok. 29,90 zł/125 ml lub 51,90 zł/250 ml

Podsumowując, jestem bardzo zadowolona z tego olejku. Obok kremowych babeczek Bomb Cosmetics stał się on moim ulubionym kąpielowym umilaczem. Pielęgnuje ciało i rozpieszcza zmysły, a jego zapach zwiastuje nadchodzącą wiosnę. Z pewnością będę jeszcze do niego wracać, z przyjemnością sięgnę też po pozostałe wersje zapachowe.

Pozdrawiam,
Ania
Ulubieńcy - luty 2015

18:54

Ulubieńcy - luty 2015

Wśród ulubieńców ubiegłego miesiąca znalazły się produkty zarówno nowe, dopiero co poznane, jak i te, które są ze mną od dawna, a po prostu odkryłam je na nowo. Te drugie stanowią w zasadzie większość i to znaczną, co bardzo mnie cieszy. Lubię odkrywać nowości, ale świadomość, że produkt, którym kiedyś się zachwycałam zachwyca mnie nadal jest niemal równie przyjemna. Nie tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że dokonałam właściwego wyboru, ale też daje poczucie takiego kosmetycznego bezpieczeństwa :)

Serum nawilżające z zieloną herbatą i różą John Masters Organics to praktycznie jedyna nowość w tym zestawieniu. Pokochałam je już od pierwszego użycia. Jest lekkie, szybko się wchłania i wspaniale nawilża skórę sprawiając, że staje się niezwyle mięciutka i miła w dotyku. Świetnie poradziło sobie z przesuszeniem po kwasie salicylowym.

MAC Well Dressed jest ze mną już od dłuższego czasu, ale ostatnio zupełnie poszedł w odstawkę. Pod koniec stycznia wygrzebałam go z czeluści kosmetyczki i od tamtej pory znów jesteśmy nierozłączni. Daje subtelny, naturalny efekt, a dzięki niezbyt mocnej pigmentacji jest idealny do porannego makijażu wykonywanego w pośpiechu i przy niezbyt dobrym oświetleniu.

O masce do włosów Organique Argan Shine pisałam Wam TUTAJ. To już moje drugie opakowanie i z pewnością będą kolejne. Maska nie jest tak treściwa jak jej siostra z serii Anti-Age, więc nie obciąża włosów nawet nałożona przy samej skórze i trzymana przez dłuższy czas, a jednocześnie równie dobrze nawilża je i odżywia.

Praktycznie od początku lutego zmagam się z jakąś upartą infekcją i obniżoną odpornością, co skutkuje pogorszeniem stanu skóry i regularnym pojawianiem się nowych wyprysków. Na powrót doceniłam więc kryjące właściwości korektora MAC Pro Longwear. Bez trudu zakrywa wszelkie niedoskonałości i ma niesamowitą trwałość, dzięki czemu zapewnia mi swobodę i poczucie komfortu na cały dzień.

Odżywka z metioniną Inglot S-Bond Treatment po raz kolejny uratowała moje osłabione paznokcie, szybko rozpawiając się z łamaniem i rozdwajaniem. Naprawdę nie wiem, jak sobie z tym radziłam zanim kupiłam ją po raz pierwszy.

A jakie produkty znalazły się w gronie Waszych lutowych ulubieńców?

Pozdrawiam,
Ania



Wykończyłam ich - luty 2015

18:07

Wykończyłam ich - luty 2015

Nie wiem, jak to się stało. Co prawda luty jest najkrótszym miesiącem w roku, ale bez przesady, to tylko kilka dni... Miziałam się sumiennie, a mimo to denkowa torebeczka na koniec miesiąca świeciła pustkami. Nie znajduję żadnego wyjaśnienia, nie mam też nic na swoje usprawiedliwienie. Ze wstydem więc zapraszam Was na to moje mikro denko...

Nie próżnowałam jedynie w kwestii mazideł do ciała. W tej kategorii znalazły się bowiem aż dwa produkty: masło do ciała The Body Shop o szalonej pojemności 400 ml oraz nieco mniejszy suflet do ciała Laura Mercier (KLIK). Oba bardzo lubiłam, świetnie radziły sobie z moją suchą skórą. Do TBS z pewnością jeszcze nie raz wrócę, LM chętnie bym widziała na swojej łazienkowej półce, ale cena mnie nieco odstrasza. Z ulgą za to pożegnałam sól do kąpieli Laura Mercier (KLIK) i uwierzcie mi, nie będę za nią tęsknić.

Płyn do higieny intymnej Fecelle Sensitive na włosach się u mnie nie sprawdza, ale stosowany zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem daje radę. Ostatnio kupuję go zamiennie z płynem Lactacyd i pewnie jeszcze będę do niego wracać.

Płyn micelarny Bioderma Sensibio H2O to mój ulubieniec nad ulubieńcami. Kolejna butla w użyciu i jeszcze jedna w zapasie.

Hipoalergiczny balsam do rąk Pat & Rub - jedna z ulubionych wersji zapachowych. Generalnie balsamy P&R bardzo upodobał sobie mój mąż, a że dobrze spełniają swoją rolę, ładnie prezentują się na szafce nocnej i mają wygodną pompkę, więc i ja z przyjemnością do nich wracam. Aktualnie w użyciu wersja otulająca.

Akcja zużywania pomadek posuwa się naprzód. W lutym udało mi się wykończyć drugą szmineczkę Celia Nude w odcieniu 602. Bardzo lubiłam te pomadki. Za to jak wyglądały na ustach, za to jak je pielęgnowały, za piękny zapach i eleganckie opakowanie. Wiele osób narzeka, że te pomadki się łamią, ja miałam dwie i każda dopełniła swego żywota w jednym kawałku. Z przyjemnością będę wracać.

Różany peeling do ust Pat & Rub (KLIK) - ładnie pachniał, fajnie pielegnował usta i był niesamowicie wydajny. Aktualnie mam w użyciu wersję kawową, która nieco mnie rozczarowała zapachem i ma zupełnie inną konsystencję.

Sudocrem (miniaturka) - gęsty, trudny do rozsmarowania, zostawia białe ślady i nie robi dosłownie nic.

Jedwab w płynie Green Pharmacy - towarzyszy mi już od blisko dwóch lat i sprawdza się rewelacyjnie. Dzięki niemu zapomniałam czym są rozdwojone końcówki, choć wcześniej był to mój główny włosowy problem. Aktualnie jak widać zużywam próbki serum wzmacniającego Biovax A+E, ale jak je upłynnię pewnie wrócę do GP.

I to na tyle, jeśli chodzi o moje lutowe zużycia. Naprawdę jest ich trzy na krzyż, ale staram się szukać plusów i liczę na to, że może zakupy w marcu też będą niewielkie, bo nie trzeba będzie uzupełniać zapasów ;)

Pozdrawiam,
Ania
Ostatnie nowości lutego, czyli co przywiozłam wczoraj z Warszawy

14:35

Ostatnie nowości lutego, czyli co przywiozłam wczoraj z Warszawy

Wczoraj udało mi się wreszcie wyrwać na kilka godzin do Warszawy, a wiadomo, że jak już się jest w stolicy, to nie może obyć się bez choćby małych zakupów. 

Głównym celem naszej wyprawy była Ikea, gdzie zakupiłam kilka absolutnie niezbędnych do życia drobiazgów: pojemnik na sztućce, który trafi do mojej kosmetycznej szuflady, pled Gurli, drewniane wieszaki, zapas tealightów Glimma oraz dwa sitka do herbaty.

Drugim punktem zakupowym na trasie naszej wyprawy były Złote Tarasy. Pierwsze kroki skierowałam od razu do Sephory, gdzie korzystając z dni VIP kupiłam swoją pierwszą szminkę Chanel. Zdecydowałam się na Rouge Coco w odcieniu 39 Paradis.

Obowiązkowo musiałam odwiedzić również Bath & Body Works, gdzie udało mi załapać na wyprzedażowe resztki i upolować dwa piankowe mydełka za połowę ceny.

Na koniec zahaczyłam o L'Occitane, gdzie odebrałam prezent w postaci metalowej puszki z dwiema miniaturkami kremu do rąk.



Wszystko odbywało się w biegu, bo nie mieliśmy zbyt wiele czasu, ale i tak uważam wyjazd za całkiem udany i już myślę o następnym. Mam nadzieję, że wreszcie uda mi się wybrać do stolicy na spokojnie i na dłużej, tak żebym po powrocie przestała odczuwać zakupowy niedosyt ;)

Pozdrawiam,
Ania
Copyright © 2017 Po tej stronie lustra